Techniczny death metal nie jest daniem, które serwuję sobie na co dzień, a wygibasów najczęściej poszukuję w deathcorze, który nieco ponad dekadę temu wskrzesił całą brutalną scenę.
Za sprawą ekip pokroju Shadow of Intent, Slaughter To Prevail czy Thy Art is Murder dzieje się na tyle dużo, żeby nie zaprzątać sobie głowy "innym“ death metalem. Są jednak wyjątki, chlubne i zasłużone dla sceny i należy do nich ekipa Decrepit Birth.
W przeciwieństwie Origin w twórczości muzyków z Santa Cruz zawarte są pokłady melodii, ciężkostrawnych, ale jednak - harmonii, a przede wszystkim, czuć w tej bieganinie pasję i chęć przekazania skrajnych emocji. Oczywiście, dla wielu "Axis Mundi" jak i trzy poprzednie płyty formacji, będą raptem ściganiem się z samym sobą, ale wierzcie mi, godzina z tym wydawnictwem to wcale nie tak dużo. Biorąc pod uwagę siedmioletnią przerwę między wydawnictwami, nadmiar opętańczych solówek, pajęczych linii basu i perfekcyjnej gry perkusisty Seamusa Paulicceli kompletnie nie przeszkadza. Mało tego, czwarty opus kalifornijskich brutali podoba mi się bardziej niż - żeby daleko nie szukać - ostatni Nile.
Najfajniejsze momenty płyty to te, w których panowie spuszczają z tonu, porzucając swoje matematyczne zapędy, na rzecz prostego, opartego na kilku dźwiękach riffu podpartego kilkoma (ale jakimi!) blastami. W tej postaci numerem jeden jest absolutny killer "Hieroglyphic", mający w sobie wszystko, czego fan tech-death zapragnie: jest kosmicznie dobrze brzmiący bas, częste zmiany temp, piekielny ryk Billa Robinsona i furia słyszalna już od pierwszych dźwięków utworu. Jedyne mankamenty takich petard, to ich kompletnie odhumanizowany charakter. Dzieje się tak dużo, że ciężko mówić o grze ludzi, ale raczej maszyn rozkochanych w śmierć metalu, gotowych ścinać łby podczas kolejnych edycji Summer Slaughter Tour.
Największą bolączka "Axis Mundi" są dwa słabe covery "Desperate Cry" i "Infecting The Crypts" oraz toporna, cholernie jednostajna maniera frontmana. Gutturale w jego wykonaniu, owszem, robią wrażenie, ale po godzinie bulgotu mam ochotę na odmianę. Skoro da się w The Faceless da się u Gorod, czemu nie u Decrepit Birth? Poza tym, wad nie dostrzegam, bo wszelkie mankamenty wybiela ilość muzyki, która doskonale wypełnia siedmioletnią lukę w dyskografii.
Grzegorz Pindor