Darkest Hour

Godless Prophets & The Migrant Flora

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Darkest Hour
Recenzje
2017-05-30
Darkest Hour - Godless Prophets & The Migrant Flora Darkest Hour - Godless Prophets & The Migrant Flora
Nasza ocena:
8 /10

Darkest Hour lubi zmieniać wytwórnie. Trzeci raz wydają album w innej stajni niż poprzednio, aczkolwiek na całe szczęście, nie umniejsza to jakości wydawnictw.

Co prawda poprzedni "self-titled", nieco bardziej punkowy niż (melodic death) metalowy ostudził mój zapał wobec zespołu, aż nagle, już pod szyldem Southern Lord Records, pojawia się rzecz tak wielka i waląca po twarzy, jak "Godless Prophets & the Migrant Flora".

Cios zadany przez amerykańskich gigantów może nie należy do ataków nowatorskich, zmieniających oblicze całej zabawy, ale nie spodziewałem się, że po tylu latach na scenie a w pewnym momencie nawet rozbracie z hardcore’owymi korzeniami, pójdą w bardziej techniczną stronę, łojąc na szwedzką modłę aż miło, w dodatku kompletnie nie ustępując europejskim kolegom. Swoją droga, uważam, że Darkest Hour to jeden z tych zespołów, który choć powstał w odpowiednim czasie, nie przebił się do mainstreamu, tylko dlatego, ze muzycy byli zbyt odważni w niektórych swoich wypowiedziach, a dobór kapel, z którymi ruszali w trasy był albo zbyt ekstremalny, albo zbyt "modny". W każdym razie, to co najważniejsze, czyli sama muzyka, zawsze była prima sort, i co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

Co "rusza" mnie w "Prophets & the Migrant Flora"? Przede wszystkim siła ataku i genialna gra wciąż nowego w stadzie perkusisty - boga polirytmii i najlepszego metalcore’owego miotacza ever - Travisa Orbina. Geniusz filaru rytmicznego Darkest Hour jest znany wszem i wobec, ale z drugiej strony, aby w pełni go zrozumieć, trzeba dobrze się wsłuchać. Przejścia, łamanie metrum czy wreszcie dość nietypowe wykorzystanie dwóch hi-hatów i MALUTKIEGO zestawu, za którym wyczynia swoje cuda, czynią z niego bardzo nietuzinkową postać, która potrafi zarówno przywalić solidnym blastem open handed, jak i babrać się w polirytmicznej smole, nie zapominając przy tym o głównym zadaniu - wpasowaniu się w riffy gitarzystów.

Wściekłość tego materiału, potężna dawka agresji i pojedynki gitarowego duetu Schleibaum - Carrigan (który gra lepsze sola???) w połączeniu z produkcją samego Kurta Ballou, dają nam dzieło niemal kompletne, cechujące się witalnością, kreatywnością, a co najważniejsze, podtrzymujące nadzieję na to, że Darkest Hour - choć nie wymyśla koła na nowo - wciąż jest i jeszcze długo będzie w ekstraklasie metalu. Przeciwnicy będą narzekać na dość częste breakdowny i na brak zróżnicowania kompozycji (a zwłaszcza wokali), ale z drugiej strony, obecna inkarnacja Darkest Hour ma za zadanie jak najcelniej i mocniej walić po narządach słuchu. Amerykanie robią to czasem na bardziej thrashową modłę, innym razem wpisując się w podręcznikowy melo death, by następnie oczarować doskonałą techniką i własnym pomysłem na brutalny death metal. Choćby nie wiem jak lawirowali między gatunkami, wciąż brzmią równie dobrze i świeżo jak na "Undoing Ruin".

Grzegorz Pindor