Aż ciężko uwierzyć, że Dragonforce wydaje płyty od blisko piętnastu lat, tym bardziej, że zainteresowanie zespołem straciłem wraz z odejściem wokalisty ZP Thearta, tuż po dość dziwnym jak na ten projekt “Ultra Beatdown".
Mało tego, ostatni dobry album power metalowców, czyli “Inhuman Rampage", niejako definiujący ich styl, ukazał się aż jedenaście lat temu. Nic by się nie stało, gdyby duet kompozytorski Li - Totman, dał sobie spokój...
Czy Dragonforce nie są w stanie pokazać metalowych jaj, a do tego grać z pomysłem, wykorzystując swój talent? Są, co do tego nie mam wątpliwości, jednak nowy wokalista, łudząco podobny do poprzednika oraz nowy perkusista nie pomogli. Swego czasu zespół okrzyknięto ekstremalnymi power metalowcami, dziś muzycy bliżsi są babraniu się w cyfrowej smole i aż za często korzystają ze wstawek rodem z gier Nintendo. Kręgosłup muzyczny grupy, choć wciąż ten sam, potrafi pokazać jedynie radosne kopiuj-wklej, które rajcowało mnie w czasie gimnazjum. Na tamten czas był to twór cholernie odważny, nowatorski, zapierający dech w piersiach szybkością, nośnością długich kompozycji, a ponadto, uderzający istną feerię wściekłości perkusisty. Szkoda, że dziś to, za co polubiłem ten band zdezaktualizowało się, a siódmy album międzynarodowego sekstetu jest zwyczajnie, co stwierdzam z żalem, kompletnie niepotrzebny.
Panowie wciąż jak ognia boją się krótszych, bardziej piosenkowych form (choć zeszli już do numerów poniżej pięciu minut), nieustannie męcząc słuchacza kolejnymi salwami riffów i technicznych solówek. Tempa są niezmienne, formacja nadal ściga się z deathmetalowcami i łojenie w 250 bpm, to dla niej żadna nowość. Skoro o tym mowa, aktualny perkusista, Geen Anzalone, napędzający całą power metalową maszynerię, dwoi się jak może, starając się przy tym kontynuować wizję gry Dave’a Mackintosha. Dominują niemal slayerowskie bicia, od czasu do czasu bębniarz wrzuci blast, ale wciąż nie wychodzi poza pewien przyjęty przed laty schemat. Mam nadzieję, że przy okazji kolejnej płyty zagra nie tylko ciekawiej, ale i z polotem godnym tego zespołu. Na razie łoi dość rzemieślniczo, co jest sporym rozczarowaniem dla fanów “największej nadziei brytyjskiego metalu".
Wiele złego napisano o tym zespole, nierzadko słusznie punktując cukierkowe brzmienie, zbyt tandetne, nawet jak na quasi-fantasy teksty, czy wreszcie niepotrzebną wirtuozerię. Gdybym był bardziej krytyczny, podpisałbym się pod tym hejtem, ufam jednak, że “Reaching into Infinity" jest wypadkiem przy pracy, o którym szybko zapomnimy.
Grzegorz Pindor