Przychodzi na myśl porównanie, że tak jak w świecie kina każdy aktor chciał grać pod reżyserskim okiem Stanleya Kubricka, a obecnie u choćby Terrence Malicka, tak progresywny rock ma Arjena Anthony'ego Lucassena.
Nie pierwszy raz przez krążek Ayreon przewalają się absolutnie topowe nazwiska i kapele, gwiazdy gatunku, upchane w kolejnej prog-metalowej operze science-fiction, na które Lucassen ma patent jak nikt inny. James LaBrie, Russell Allen, Floor Jansen, Hansi Kursch, Tobias Sammet, Simone Simons - niemal wszyscy związani z najbardziej przekolorowaną, lukrową i kiczowatą sceną symfoniczno power-progresywno metalową, gdzie falset i imitacja fraz operowych są na porządku dziennym - grają na "The Source" swoje role. Instrumentalnie Arjena wspomagają choćby Paul Gilbert, Guthrie Govan czy Mark Kelly z Marillion. Całkiem niezła trupa, wręcz idealna, jak to zwykle u Lucassena, by ruszyć na podbój prog-metalowego półświatka z kolejną przaśną i skrzącą się tysiącem bajerów operą science fiction. W kwestii fabularnej "The Source" pomyślane zostało jako - uwaga - prequel albumu "01011001" (2008).
Zapewne wielu chciałoby wreszcie zakończyć hegemonię Ayreon, ale poza Devin Townsend Project i Avantasia chyba nikt inny nie potrafi zbliżyć się poziomem do Holendra. Bo jeśli Lucassen wypuszcza dwupłytową metal-operę, to można być pewnym, że rzeczywiście ma pomysłów na te 90 minut. W ciemno można obstawiać, że będzie się działo, że będzie kolorowo i różnorodnie, że skrzyć się będzie od kiczowatych motywów i rozbuchanej formy. Po prostu będzie przaśnie w najlepszym tego słowa znaczeniu, bo tak jak kino ma swoje "Transformersy" i kolejne odsłony "Szybkich i wściekłych", boiska piłkarskie mają swojego CR7, to progresywny metal ma Ayreon - sztuki może w tym nie ma, ale zabawy od groma. "The Source" to muzyczny blockbuster i chyba nie powinniśmy się wstydzić tak o kolejnych przearanżowanych dziełach Arjena mówić.
Tym bardziej, że nikt inny w prog-metalu nie dostarczy wam tyle zabawy. Już otwierający album, dwunastominutowy "The Day That the World Breaks Down" napakowany jest tyloma świetnymi momentami: ot chociażby kapitalne skrzypce, gitarowe riffy jakby żywcem od Devina Townsenda, absolutnie rewelacyjny heavy metalowy galop i końcówka w klimatach floydowego "Echoes". I co tu wiele kryć, co parę minut Ayreon będzie serwował takie melodyjne albo inter-gatunkowe smakołyki. Jak chociażby "All That Was" - rozhulanym irlandzko-szkockim folku, echa Mika Oldfielda będą wracać na "The Source" często; przesiąkniętym duchem Jethro Tull "Deathcry of a Race", przepięknym, onirycznym "The Source Will Flow". Na krążku dzieje się tyle, że można by tymi pomysłami obdarować niejedną dyskografię uznanego bandu. I kto wie, czy nie jest to jedno z najbardziej dopracowanych, a również najambitniejszych brzmieniowo dzieł Ayreon. Jeszcze nigdy wcześniej Lucassen nie upchał aż tyle folku w fantastyczno-naukową operę. To się pięknie sprawdza, to idealnie do prog-metalu pasuje i genialnie rozbudowuje muzyczne uniwersum Holendra, nadając dźwiękom skoczności, przebojowości i kolorytu.
Jasne, jest to przaśne, kiczowate i ogólnie trochę nadęte, ale póki Ayreon potrafi tak mnie rozbawić i rozradować swoją muzyką, ma tyle na nią pomysłów i co rusz serwuje jakąś niespodziankę, to ja absolutnie tę przerośniętą formę kupuję. Nic nie cieszy tak bardzo jak dobrze zrobiony blockbuster.
Grzegorz Bryk