Born of Osiris

The Eternal Reign

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Born of Osiris
Recenzje
2017-04-27
Born of Osiris - The Eternal Reign Born of Osiris - The Eternal Reign
Nasza ocena:
8 /10

Dobrze, że muzycy Born of Osiris są świadomi własnych niedoskonałości, tym bardziej, że dwie pierwsze płyty nagrywali za czasów liceum.

Wtedy młodzi adepci metalowej sztuki wnieśli powiew świeżości do metalu (metalcore’a?) nagrywając wściekły ale progresywny materiał. Jak na tamte czasy, razem z Veil of Maya stanowili o przyszłości nowoczesnej ekstremy, ale pełnię możliwości osiągnęli dopiero na wydanym w 2009 roku "The Discovery". Kilka albumów później, panowie powracają do swoich korzeni, ponownie nagrywając EP "The New Reign" z 2007 r. w nowych aranżacjach i brzmieniem, na jakie ten mini album zasługuje.

Pierwotnie fani pokochali Born of Osiris za surowość, matematyczne zapędy i ogromną dawkę brutalności, pod którą zaszyto melodie i progresywne naleciałości. Z czasem ostatni element układanki, okrzyknięty zresztą djentem, zasłonił deathmetalowe oblicze, przez co, przynajmniej według mnie, grupa zaliczyła znaczne obniżenie lotów. Przypomnienie utworów nagranych równą dekadę temu wydaje się być łatwym skokiem na kasę, aczkolwiek już bez emocji związanych z tym materiałem, uważam że "The Eternal Reign" to druga najlepsza rzecz jaką Amerykanie spłodzili. Gdybym dziś poznawał deathcore i zetknął się z Born of Osiris nie tylko uznałbym, że warto dać tej "młodzieżowej muzyce" szansę, co wsiąkłbym w to bagno na dobre. Nowe-stare BOO serwuje dawkę cholernie inteligentnego metalu, naszpikowanego brzmieniowymi smaczkami, czarującego "kosmiczną" atmosferą (aranż klawiszy jak zwykle prima sort) i w dodatku walącego po pysku z siłą huraganu. Dodajmy do tego aspekty czysto techniczne i podtrzymanie deathmetalowej konwencji sprzed lat, i wychodzi na to, że podopieczni Sumerian Records po raz kolejny stanowią o sile labelu Asha Avidsena. Czapki z głów….


Czy w takim razie mam się do czego przyczepić? Może do jedynej premierowej kompozycji "Glorious Days", brzmiącej jak odpady z sesji do kompletnie nieudanego "Tomorrow We Die Alive". To nie wróży niczego dobrego, tym bardziej, ze ów numer to podręcznikowy Born of Osiris; pełny wokalnych pojedynków Burasa i Canizaro, do tego oparty na monotonnych breakdownach, ratujący się - jeśli w ogóle - zachowaniem sporej przestrzeni w tym miszmaszu dźwięków. Szkoda, że numer trwa nieco ponad dwie minuty, bo gdyby Amerykanie pociągnęli tematy z pierwszych trzydziestu sekund kompozycji, wyszłoby coś na miarę zespołu tego kalibru. Mimo to uważam, że grupa jest na fali wznoszącej i ostrzę sobie zęby na duże dzieło, zmazujące blamaż dwóch ostatnich albumów.

Grzegorz Pindor