Doskonale zaczął się ten rok dla thrash metalu. Młodzież z Wysp i USA wypuszcza fantastyczne debiuty, a stare wygi, choć Warbringer to wciąż młoda ekipa, nie spuszczają z tonu, miażdżąc na swojej drodze konkurencję.
Nie spodziewałem się tak dobrego albumu siewców wojny, i bardzo dobrze! Nie ukrywam, że przez rotacje w składzie i rozczarowujący poprzedni album, zniknęli z mojego radaru, a tu proszę, walą po pysku jak trzeba.
Po licznych perturbacjach związanych ze znalezieniem właściwych ludzi (pomysłów też) panowie spłodzili piąty studyjny album, który deklasuje pozostałe. Gdy słucham "Voe To The Vanquished" odnoszę wrażenie, jakbym cofnął się do początków fali retro thrashu sprzed blisko dekady, znów miał piętnaście lat i ganiał w białych adidasach, wszem i wobec głosząc wielkość Toxic, Death Angel i Cyclone Temple. W każdym razie przed trzydziestką odmłodniałem (może zgłupiałem), a co za tym idzie, po raz kolejny stwierdzam, że thrash ma wszystko to, czego metal potrzebuje. Jest w tej muzyce siła, prędkość, technika, nośność i zgrabnie wplatane melodie, a do tego to brzmienie. Warbringer Anno Domini 2017, choć z w żadnym wypadku nie wymyśla tej muzyki na nowo, gra z polotem i finezją, której próżno szukać u znacznie większych graczy. Mało tego, uważam, że z całej śmietanki "retro" są zespołem najbardziej godnym uwagi i najnowsze dzieło muzyków z Newbury Park jest tego namacalnym dowodem.
Co w tym albumie urzeka najbardziej? Wściekłość, wrzucane nie od parady blasty, kilka iście vaderowskich wstawek i wycieczki w stronę black metalu i heavy. Wszystko to zaklęte w blisko pięćdziesięciu minutach, z których aż jedenaście to monstrualny opus, spajający cały wachlarz ekstremalnych wyziewów pod wodzą niezmordowanego Johna Kevilla. Swoją drogą, frontman Warbringer dysponuje jednym z najbardziej charakterystycznych wokali (zwłaszcza w wysokich rejestrach) i perfekcyjnie pasuje od charakteru twórczości zespołu. W wielu podobnych formacjach często dochodziło do dysonansu pomiędzy liniami wokalisty a resztą, o czym najdobitniej przekonali się choćby podopieczni Metal Blade - Hatchet.
Wracając do Warbringer, o ile nowi wiosłowi zasługują na laurkę, głównie ze względu na absolutnie fenomenalne wyważenie proporcji między podręcznikową młócką typu "umpa-umpa" a walcowaniem w średnich tempach, tak niekwestionowanym bohaterem jest tutaj perkusista Carlos Cruz. Facet najwyraźniej wziął kilka naprawdę solidnych lekcji, bo nie słyszałem, aby ktoś, może poza pałkerem Bonded By Blood, z taką precyzją i kreatywnością okładał swój zestaw, ciesząc uszy kolejnymi przejściami, czy wspomnianymi blastami. Ten iście deathmetalowy aspekt twórczości Warbringer mocno podkręcił atmosferę, a jeśli ktoś nie wierzy i chce zobaczyć ile różnych patentów da się zmieścić w jednym numerze, zachęcam do sprawdzenia singli i numeru tytułowego, który jest absolutnym koncertowym killerem.
"Woe To The Vanquished" jest albumem praktycznie bez wad. Balsamem na uszy i serce każdego fana thrashu, dopieszczonym przez producenta za przysłowiowy milion - Mike'a Plotnikoffa, którego znamy z płyt P.O.D, Red czy... Fear Factory. Aż dziw bierze, że wśród w większości alternatywnych produkcji znalazło się miejsce dla tak intensywnego grania. Czapki z głów.
Grzegorz Pindor