Of Mice and Men to niemal mainstreamowa odpowiedź na Suicide Silence. Austin Carlile i Mitch Liker byli do siebie podobni nie tylko z wyglądu, ale co najważniejsze, pod wieloma względami poruszali się w podobnych stylistykach.
Dziś, kiedy giganci deathcore’a zbaczają na bardziej groove metalowe rejony, numer jeden w katalogu Rise Records przypomina o potędze równie mocno kochanego co znienawidzonego nu-metalu, przywracając nadzieję na to, że do gry wrócą łamańce i niepokojący klimat.
Po znaczącym spuszczeniu z tonu na poprzednim krążku muzycy z Orange County wyciągnęli kilka istotnych wniosków. Po pierwsze, nie ma co zmieniać zwycięskiego składu, a w tym przypadku formuły z której słyną. Zatem formacja powraca do intensywnego, miejscami niemal mechanicznego łojenia zamiast bawić się w nośne refreny i metalcore’owe brzmienia. Po drugie frontman zespołu powinien tylko ryczeć, bo to wychodzi mu najlepiej; wniosek trzeci, ostatni i najbardziej kluczowy - jeśli czerpać z trendów to tylko tych, które mają rację bytu. Nie djent, nie progresja, nie post-hc, a wspominanie lat '90.
Skoro już o tym mowa, to w przypadku "Cold World" prędzej można mówić o przełomie nowego millenium i albumach Korn i Slipknot - dwóch formacji, bez których ciężko wyobrazić sobie dzisiejszą scenę. O ile Jonathan Davis i koledzy w ostatnich latach pogubili się w elektronice, Slipknot, choć dławiony blokadą twórczą i zmianami w składzie dalej sieje zniszczenie tak jak robił to ponad dekadę temu. Nie bez kozery wspominam o tych dwóch grupach, gdyż najnowsze wydawnictwo Of Mice and Men jest hołdem dla tychże, z tą różnicą, że w deathcore’owym sosie, przepełnionym wściekłością i fenomenalną techniką, której ojcowie chrzestni nowych brzmień mogą pozazdrościć.
Co poza charakterystycznym brzmieniem i nu-metalowymi inklinacjami zasługuje na uwagę? Ano gwiazda zespołu, Austin Carlile, który budując swój (anty)fame za sprawą ciągłych problemów ze zdrowiem (trzy poważne operacje, załamanie psychiczne) nie zapomniał jak drzeć paszczę i wychodzić poza typowe dla gatunku mieszanie partii wokalnych. O ile nie jestem fanem tego zespołu, mało tego, wśród innych podopiecznych Rise są jednymi z najmniej przeze mnie lubianych, w pełni doceniam komercyjny sukces, wkład w scenę czy wreszcie, chyba udaną próbę grania czegoś zupełnie innego. Gdyby nie tak unikalny głos i dość intrygująca osobowość, Of Mice and Men byliby raptem jednymi z wielu, a jednak, w swoich rodzimych Stanach są niemal numerem jeden, grupą, która w rekordowo szybkim czasie zainkasowała nie tylko miliony wyświetleń, co dziesiątki tysięcy dolarów, inwestowanych w koncerty u boku m.in. Linkin Park czy Queens of The Stone Age.
I tu dochodzimy do sedna, bo o ile mieszanka energetycznych, bujających rytmów w oprawie siedmiostrunowych gitar, pełna wpływów metalowego rzemiosła sprzed dekady może robić wrażenie na "gimbach", dla których debiut, żeby daleko nie szukać - Issues - to świeża rzecz, tak dla ludzi zorientowanych w temacie Of Mice and Men są raptem ciekawostką i pewnym drogowskazem dla poszukiwań w obrębie metalcore’a i pochodnych. Jeśli szukasz naprawdę inteligentnego i złożonego grania, "Cold World" nie jest dla ciebie. Jednakże jeśli nie obcy jest ci współczesny metal i chcesz poznać jeden z największych zespołów, dla których młodzi ludzie daliby się pokroić - "Cold World" w całości, od lekko industrialnego "Pain", przez nu-metalowe "Contagious" aż po deathcore’ową młóckę w "Relentless" jest albumem, bez którego nie będziesz mógł żyć.
Grzegorz Pindor