Blindead

Ascension

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Blindead
Recenzje
2016-11-09
Blindead - Ascension Blindead - Ascension
Nasza ocena:
10 /10

Blindead to potwór! Potężny, przerażający i bezlitosny. W swoich muzycznych poczynaniach nie idzie na kompromisy. Nie bierze jeńców. Bezwzględnie taranuje wszystko co stanie mu na drodze.

Zdaje się, że grupa osiągnęła artystyczne apogeum. Jeśli trzymać się sportowej retoryki, to właśnie jesteśmy świadkami formy życia trójmiejskiej formacji. Niby od teraz powinno być już tylko gorzej, równia pochyła, ale wyplujmy te słowa. Zresztą, wydawało się, że poprzedni krążek, nie bójmy się użyć tego słowa, arcydzieło "Absence", był nie do przeskoczenia. Na dodatek Blindead musiał zmierzyć się z olbrzymim problemem, jakim było odejście charyzmatycznego Patryka Zwolińskiego. To się po prostu nie mogło udać, tymczasem Piotr Pieza, który przejął mikrofon, w sianiu rozpaczy jest równie przekonujący jak swój genialny poprzednik. Blindead powstał, choć wydawało się to niemożliwe, jeszcze silniejszy niż przed trzema laty. Blindead stał się przerażającym muzycznym monstrum!

Zawsze eksplorowali rejony rozpaczy, ale tym razem, niczym kapitan Marlow w pogoni za owładniętym szaleństwem Kurtzem, zbliżyli się na wyciągnięcie ręki do samego jądra ciemności. Spojrzeli w otchłań, a otchłań spojrzała w nich. Blindead nigdy jeszcze nie byli tak dzicy, plemienni, pierwotni - to również pokłosie tekstów odnoszących się do podań ludowych i wierzeń. Grupa, która jeszcze parę lat temu buszowała po odmętach alternatywnego sludge i doom metalu, teraz potrafi zagrać ciszą, wie jak posługiwać się ambientem, po mistrzowsku operuje klawiszami, nie boi się fortepianowych zagrywek, zabawia się różnorodnymi stylistykami, jak trzeba to i zagra akustycznie, z elektroniką zdaje się być za pan brat (pokłosie eksperymentalnej epki "Impulse"), a na dodatek ma uniwersalnego wokalistę, który czuje się dobrze zarówno w śpiewie, wrzasku, melorecytacji, jak i recytacji jako takiej. Wraz z "Ascension" narodził się zespół kompletny, udanie wywlekający starą stylistykę w nowe, bardziej złożone formy.

Już wstęp jest obezwładniający. Dziki rytm wymieszany z plemiennymi wokalizami to prawdopodobnie jedno z lepszych albumowych otwarć ostatnich lat. "Heart" staje się jeszcze potężniejsze, gdy pojawiają się zdublowane (charakterystyczne dla krążka), pełne rozpaczy wokale Piezy. Całość wieńczy… ćwierkanie ptaków, jakby sugerując naturalizm płyty. Nie ma za wiele czasu na zastanowienie, bo oto jak obuchem wali rozszalała sekcja i riff z "Hunt", po chwili wzbogaca go elektronika i nieomal modlitewne partie wokali Piezy, które z czasem, po raz kolejny przeradzają się w zawołania na dwa głosy. "Horns" to rzecz skrajnie kontrastowa i kolejny dowód, że Blindead osiągnęli muzyczną świadomość wyższego rzędu. Z jednej strony zwariowane, nieomal histeryczne instrumentarium, z drugiej apatyczny śpiew. Za sprawą klawiszowo-gitarowego wyciszenia utwór przechodzi płynnie w eteryczny "Wasteland" - chwila oddechu wśród tych rytualnych tańców. Nie na długo, bo zaraz krążek ponownie rozpędzi "Pale", przypominając, że melancholia i dzikość to dwa słowa, które idealnie opisują "Ascension".

Kiedy wydaje się, że wszystko co najlepsze Blindead wytrzepał już z rękawa, to wraz z "Fall" rozpętuje się huragan gniewu. To nawet nie utwór, raczej czterominutowe intro wprowadzające w drugą część płyty, udowadniające po raz kolejny, że Blindead od dawna nie zaprzątają sobie głowy schematami i eksperymentują z kompozycją. "Gone" to następne potwierdzenie, że trójmiejski zespół od jakiegoś czasu fascynuje się art-rockiem, ale nie bezmyślnie, przefiltrowuje go przez swój muzyczny smak, przewartościowuje pewne elementy i asymiluje we właściwe sobie klimaty. Adoptuje na swoich warunkach.

"Ascend" to niepodważalny dowód, że eksperymenty z czasów "Impulse" nie poszły w las, wręcz przeciwnie, narastały gdzieś tam w muzykach, by wreszcie eksplodować w postaci tego numeru. Czy kiedykolwiek wcześniej Blindead byli tak elektroniczni? Chyba nie. Czy którykolwiek utwór Blindead był lepiej zaśpiewany? Raczej nie. Do tego dochodzą wątki akustyczne i dosłowny emocjonalny spazm wściekłości wymieszanej z dojmującą melancholią. Czy Blindead kiedykolwiek byli tak emocjonalni? Wątpię. Tak powstało jedno z największych arcydzieł grupy. Album wieńczy kapitalnie zaśpiewany, trochę na modłę Baroness (pamiętacie "Steel That Sleeps the Eye"?), utwór akustyczny, który kończy się tak niespodziewanie jak się pojawił.

Ależ w tej płycie jest gniewu, wściekłości, ale też melancholii i zadumy. Wokalista potrafi być cmentarnie zadumany, płaczliwy, by po chwili wybuchnąć kontrolowaną rozpaczą, bądź pluć gniewem. Bywa rytualnie, dziko, plemiennie (szczególnie na gruncie rytmiki), ale również, za sprawą elektroniki, nowocześnie. Gitary uderzają potężnymi falami ryków, by zaraz zacichnąć na rzecz ambientowych, budujących atmosferę klawiszy. Kaskady dojrzałego mroku wypływają z nowej muzyki Blindead i jest to chyba jeszcze potężniejsze pod względem emocji niż "Absence". Pieza jest dużo bardziej teatralnym wokalistą i choć szaleje za mikrofonem, to wcale nie robi za głównego aktora tego ogarniętego ciemnością spektaklu. Blindead to grupa kompletna, wszyscy muzycy żyją w ścisłej symbiozie i dzięki temu po raz kolejny stworzyli prawdziwe arcydzieło wymykające się gatunkowym szufladkom. Art-metal? Coś w tym jest. Na pewno to już coś więcej niż wypadkowa sludge, doom i post metalu. Rzecz dużo bardziej złożona i wielowymiarowa muzycznie.

Bez wątpienia jest to największe, bo najbardziej uniwersalne, dzieło Blindead, a przy tym jedno z najważniejszych artystycznych wydarzeń roku w świecie mocnego grania. Poziom pewnie byłby kosmiczny, gdyby muzycy tak głęboko nie skryli się w pierwotnej jaskini. Po prostu potężna, dzika muzyka!

Grzegorz Bryk