Przy okazji premiery "13", poprzedniego, jedenastego albumu Suicidal Tendencies, Mike Muir powiedział, że ma dość materiału, aby wydać trzy następne wydawnictwa.
Okazuje się, że to były mrzonki, ale nawet gdyby raptem kilka utworów z "World Gone Mad" miało być ostatnimi w karierze Suicidal Tendencies, odeszliby w glorii i chwale jakiej przez blisko trzy dekady nie doznały całe zastępy zespołów.
Nie sposób nie mówić o ST jako o genialnym zespole grającym w swojej własnej lidze. Nie inaczej jest tym razem, i choć obecny rok jest jednym z najlepszych dla thrashu od wielu lat, giganci z Venice w stanie Kalifornia nadal wyprzedzają konkurencję. W mocno odświeżonym składzie i z nikim innym jak Davem Lombardo na perkusji nagrali jeden z najfajniejszych albumów od lat, a całkowite odejście od "cyfry" na rzecz analogowego brzmienia jest balsamem dla uszy każdego zwolennika takiego łojenia. O ile gros tegorocznych produkcji prezentuje brudne, miejscami chaotyczne i agresywne brzmienie, nowy Suicidal zachowuje perfekcyjny balans pomiędzy gęstym funkiem, thrashową furią i groove metalowym ciężarem. Inaczej rzecz ujmując, sekcja gra wybornie, lekko i piekielnie nośnie, gitary w najszybszych utworach przypominają, dlaczego w latach '90 kapela wyprzedziła wielu kolegów po fachu, a Muir, jak zwykle czuwający nad warstwą tekstową, ryczy niczym nastolatek. Mało tego, gdybym nie wiedział, że za tą płytą stoją kolesie z prawie pięcioma krzyżykami na karku, byłbym skłonny zaryzykować stwierdzenie, że za "World Gone Mad" odpowiadają wyjątkowo utalentowani młodzieniaszkowie.
Jedenaście premierowych numerów ma jednak jedną, ale dość zasadniczą wadę. Rozbudza apetyt na więcej. Ponownie chciałbym odnieść się do słów lidera zespołu - jeżeli mają na tyle dużo piosenek, aby nagrywać i publikować częściej - droga wolna. Im więcej Suicidal tym lepiej, zwłaszcza że nadeszła moda na granie w ich stylu i nie minie kolejny rok a ulice znów zapełnią się fanami Warzone, Killing Time czy Leeway. To zaś jest zasługą tak dobrego materiału jak "World Gone Mad", debiutów Mizery i Streetsweeper, a przede wszystkim - naturalna kolej rzeczy - powrotów do przeszłości. W przypadku dwunastego longa Muira i spółki retro to doskonały punkt do eksperymentów z mniej pulsującym rytmem na rzecz znacznie intensywniejszej młócki ("The New Degeneration", "The Struggle is Real") i pokazania światu, że (tymczasowo) z Lombardo w składzie nadal można grać po swojemu, a jednak z werwą, jakiej Eric Moore mógłby Kubańczykowi pozazdrościć.
Oczywiście konfrontacja z Suicidal Tendencies to nie tylko szybkie numery i petardy pokroju singla "Clap like Ozzy", a wycieczka po odmętach szybkiego punka, technicznego thrashowania i funku. Najlepszym tego dowodem jest fantastyczny siedmiominutowy kolos "Still Dying to Live", pełniący rolę odskoczni od kanonad i gitarowych popisów na rzecz mniej zobowiązującego grania, w którym za cel stawia się wprawienie słuchacza w odpowiednio luźną, może nawet lekko narkotyczną atmosferę. Główny motyw, choć zapętlony do granic możliwości, nie nudzi nawet po kilkunastu odsłuchach i gdybym miał wskazać swój ulubiony utwór, to byłby to właśnie ten najmniej metalowy, stonowany i wolno sunący do przodu majstersztyk. Suicidal Tendencies mają jednak to do siebie, że nawet kiedy zwalniają, tuż za rogiem czają się niespodzianki. I niechaj ostatnie półtorej minuty tego utworu będzie creme de la creme "World Gone Mad".
Grzegorz Pindor