Giganci niemieckiego heavy powracają z nowym krążkiem, w mocno odświeżonym składzie.
Odmłodzona o blisko 20 lat ekipa pod wodzą Peavy Wagnera nie ma zamiaru zaprzestać krzewienia swojej wizji melodyjnego metalu. Wydaje mi się, że dopiero teraz, kiedy do głosu doszli gitarzysta Marcos Rodriguez i perkusista Lucky Maniatopoulos zespół na dobre powróci na około-thrash metalową drogę i jeszcze nie raz zaskoczy nas czymś wielkim. Póki co, trio serwuje "The Devil Strikes Again", album tak różny od ostatnich płyt z Hilgersem i Smolskim jak to tylko możliwe.
Dwudziesty drugi album w dorobku Rage jest nie tylko odskocznią od ostatnich epicko-wirtuozerskich dokonań (zwłaszcza z Lingua Mortis Orchestra), co znaczącym odświeżeniem dotychczasowej formuły grupy. Skomasowanie furii tkwiącej w młodych towarzyszach Wagnera, w połączeniu z doświadczeniem i fenomenalnym zmysłem do melodii lidera Rage, musiało zaowocować albumem, o jakim marzyli fani niemieckiej formacji, która przez ponad trzydzieści lat kariery udowadnia, że we trójkę można tworzyć doskonałe płyty. Nie inaczej jest i tym razem, bo "The Devil Strikes Again", na tle innych tegorocznych płyt z gatunku heavy, deklasuje całą konkurencję.
To co w Rage najlepsze, czyli niesamowite refreny, ciężar i balans pomiędzy heavymetalową nośnością a agresywnym, szybkim łojeniem wyniesiono na zupełnie nowy poziom. O ile EP "My Way", poprzedzająca ten album nie zwiastowała aż takiego uwypuklenia powyższych elementów (z naciskiem na naprawdę szaloną pracę sekcji), tak longplay powinien zaspokoić nawet najbardziej wymagających słuchaczy. Kiedy trzeba panowie spuszczają z tonu kierując się w stronę power metalu ("The Curtain Falls"), ale nie samą młócką człowiek żyje. Zresztą, tych spokojniejszych fragmentów, w których liczy się motoryczny riff ("Times of Darkness") zamiast szybkich temp i fikuśnych solówek jest znacznie mniej, a jestem w stanie pokusić się o stwierdzenie, że na tle przynajmniej trzech ostatnich płyt Rage "The Devil Strikes Again" jest najbardziej żywiołowym wydawnictwem ze wszystkich i pod tym względem najbliżej mu do uwielbianego przeze mnie "Speak of the Dead".
Jedyny mankament diabełka to brzmienie. Wiem, że heavy metal rządzi się swoimi prawami, ale kiedy zespół powinien walić po pysku (breakdown w "Times of Darkness", bridge w "War") brzmienie perkusji razi (pierwszy raz nie podoba mi się analogowy sound), a bas "bulgocze" niepokojąco płasko - jak na band tego kalibru powinien być bardziej wysunięty w miksie. Poza tym ekstraklasa. Jak zwykle.
Grzegorz Pindor