Pionierzy deathcore’a powracają z nowym albumem. Najnowsze dzieło brutali z San Diego dla Nuclear Blast jest doskonałym dowodem rozwoju grupy.
Zgodnie z zapowiedziami ,"Slow Death" miało być najcięższym, najbrutalniejszym a zarazem najciekawszym materiałem w całym dorobku Carnifex. Co do ostatniego zgoda, ale jeśli chodzi o dwa pierwsze bywało mocniej, zwłaszcza na początku kariery, kiedy Amerykanie ścigali się m.in. z Whitechapel.
Szósty materiał Carnifex, zgodnie z zapowiedziami, jest wyraźnym ukłonem w stronę skandynawskiego black metalu. Zresztą, nie ma się co dziwić, lider i wokalista, Scott Lewis, wielokrotnie przyznawał iż chciałby, aby zespół stopniowo odchodził od grania nowoczesnego death metalu, pod który dał podwaliny, stając się przy tym tworem dojrzalszym, nie bojącym się nowych wyzwań. I tu przyznaję, że Carnifex w black metalowej otoczce jest co najmniej miłym zaskoczeniem i wierzę, że czerni w ich wykonaniu będzie coraz więcej.
Black metalowe konotacje znacząco wpływają na jakość i kształt kompozycji zawartych na "Slow Death". Owszem, gros utworów to nadal typowa dla tego zespołu młócka, nierzadko ocierająca się o bieżące trendy w muzyce (djent djent!), ale podstawą wysokiej noty dla albumu są europejskie naleciałości i polot, z jakim ci panowie dawno nie grali.
Co na to fani? Według mnie powinni być w pełni usatysfakcjonowani. Blast nadal sieje się gęsto, wokalnie, a przede wszystkim pod względem tekstów, jest to najlepiej zaaranżowany, najmroczniejszy i najbardziej pokręcony, brzmieniowo zaś - najmniej plastikowy album Carnifex. Ganiłem ich za paskudną ilość breakdownów na poprzednim krążku, wytykałem podpieranie się tanimi melodiami i nieumiejętnie dopasowanymi klawiszami, dziś wszystko odszczekuję i wystawiam Amerykanom laurkę za przyszłościowe myślenie i obranie właściwego kierunku.
Grzegorz Pindor