Studyjny powrót Despised Icon jest doskonałym dowodem tego, jak bardzo deathcore, a może cały współczesny death metal ich potrzebował.
Nieoczekiwany rozłam zespołu w 2009 roku doprowadził w rezultacie do powstania luki, której niestety żaden z nowych, młodych zespołów nawet nie próbował wypełnić. Nie ma się co dziwić, ojcowie założyciele najbardziej kontrowersyjnego odłamu metalu każdy albumem ustawiali poprzeczkę na tyle wysoko, aby nikt ze śmiałków nie mógł do niej doskoczyć. Tak to się robi w Kanadzie.
Siedem lat dzieli "Beast" od ostatniego albumu Despised Icon i okazuje się, że ten dystans mógłby nawet wynieść lat dwadzieścia, a i tak nikt nie zauważyłby różnicy. Brzmieniowo to nadal to samo Despised Icon które kochamy, muzycznie znacznie mniej przebojowe (jak na tak intensywną muzykę), może nawet nieco surowsze i nawiązujące do nagrań sprzed "The Ills of Modern Man", a zatem do początków działalności grupy. W samych kompozycjach jak zwykle dzieje się dużo, ale odnoszę wrażenie, że panowie celowo położyli nacisk na groove niż wyścigi (wyjątek "Drapeau Noir"). Z tego powodu pierwsze odsłuchy bestii przyniosły rozczarowanie, które jednak z czasem przerodziło się (a jakże inaczej) w uwielbienie. Chwała Alexowi Pelletier, który za zestawem potrafi zdziałać cuda, dlatego nawet w numerach, gdzie wbrew pozorom tempo nie jest aż tak intensywne, dzieje się na tyle dużo, aby dostać przysłowiową fackę w pysk. Groove i motoryka to nie jedyne "novum" w zjednoczonym Despised Icon. Do głosu, w większym stopniu niż dotychczas, doszły fascynacje grindcorem, a w następstwie, powróciły pig squeale Steve’a Maroisa.
Skoro o grindzie mowa, to nie sposób nie wspomnieć o dwóch absolutnie koncertowych strzałach, jakimi są, nomen omen, "Grind Forever" (co za tapping i sweepy!) i "Time Bomb", stanowiących odpowiedź na nagraną przed laty, uwielbiana przez fanów "Retina". Spośród całej dziesiątki nowych numerów, to właśnie te dwa noszą znamiona "hitu", choć nie zdziwi mnie jeśli fani wybiorą dwie inne pozycje, moshcore’owe "Bad Vibes" (sprawdźcie klip!) i najbardziej nośne jeśli chodzi o tekst, "One Last Martini", które ma szansę stać się odpowiednikiem "MVP".
Krążek ma dwa dość zaskakujące i całkiem klimatyczne momenty na oddech. "Dedicated to Extinction" oraz "Doomed" sprawnie przygotowują słuchacza na atak Kanadyjczyków, zwłaszcza przed utworem tytułowym. Szkoda, że panowie nie spróbowali pociągnąć tych tematów dłużej, tak żeby pokazać się z tej mniej agresywnej strony (bez breakdownów i typowego dla nich brudu). Czy Despised Icon Anno Domini 2016 ma wady? Nie. To wciąż jedyny i niepowtarzalny zespół, który dał podwaliny pod jeden z najszybciej rozwijających się nurtów w nowoczesnym metalu. W pewnym momencie kariery złapali zadyszkę, skupili się na rodzinie i/lub innych projektach (Alex Erian w Obey The Brave), ale czas aby monstrum, jakim jest Despised Icon powróciło na dobre. Koncertowy arsenał ekipy poszerzył się o nowe pociski, obaj gardłowi są w wyjątkowo dobrej formie - zwłaszcza Alex, którego słyszymy najczęściej, a technicznie pozostają w ścisłej czołówce. Lata lecą, a Kanadyjczycy nadal potrafią sponiewierać słuchacza. Bez djentowego pitolenia i eksperymentów z brzmieniem siedmio, albo o zgrozo ośmiostrunowych gitar.
GRIND FOREVER!
Grzegorz Pindor