Wydana w 1993 roku debiutancka płyta Cynic była trzęsieniem ziemi w deathmetalowym światku. Nikt bowiem w owym czasem nie próbował w tak udany sposób połączyć brutalnego brzmienia (za konsoletą legenda tamtych czasów - Scott Burns) z fakturą, rytmiką i harmonią czerpiącą śmiało z jazzu. No właśnie - death metal i jazz? Teraz sprawa wydaje się dosyć oklepana, bo wszyscy zdążyliśmy przywyknąć do eksperymentów Death, Pestilence i Nocturnus, czy też - sięgając do czasów współczesnych - Meshuggah. Wtedy jednak świat był inny...
Niestety, geniusze mają to do siebie, że lubią błysnąć przez pięć minut, by potem zniknąć na długi czas. Przychodzi jednak moment kiedy w głowie zaczyna szumieć, a paluchy świerzbią i mamy do czynienia z tzw. powrotem legendy. Wprawdzie panowie z Cynic nie mogli liczyć na takie zainteresowanie mediów jak Axl Rose, jednak mimo tego, ich pierwsze koncerty po reaktywacji wywołały prawdziwą burzę w branżowej prasie. Szybko okazało się, że powrót nie obejmuje tylko koncertów - zapowiedziano nową płytę.
I jest - "Traced In Air". Jaka to płyta? No cóż... Taka sama jak poprzednia. I zupełnie od niej inna. Taka sama, bo równie przełomowa i to mimo panującej aktualnie mody na mieszanie wszystkiego jak w staropolskim bigosie. A dlaczego inna? Bo wszystko jest tu nowe. Przede wszystkim brzmienie - dalekie od deathowej, klasycznej produkcji Scotta Burnsa, która nie pozwalała na wychwycenie wszystkich smaczków. Teraz mamy do czynienia z dźwiękiem klarownym i ...ciepłym. Ta płyta kopie, ale można jej słuchać głośno bez wrażenia, że ktoś wpycha nam w uszy dorodnego bakłażana. Słychać też wszystkie plany tej gęstej faktury, a naprawdę warto jest się wsłuchać. Nowa jest też strona wokalna. Nie ma już w zasadzie growlingu, a czysty głos nie jest aż tak przetworzony jak na "Focus". Są fantastyczne sola gitarowe, polirytmiczne zagrywki perkusyjne i... popowe melodie. Tak, tak - któregoś dnia odkryłem, że jeśli te skomplikowane utwory sprowadzi się do prostej gry akordowej i wokalu, to otrzymujemy stylowy, chwytliwy pop. Death-prog-metal do nucenia przy goleniu? Wszystko jest możliwe. A dla poszukujących drugiego dna - mistyka okładki, mistyka przekazu, mistyka tekstu. Nie była to śmierć, nie było to życie, była to miłość. Takim tekstem kończy się ten krążek.
Nie miejcie złudzeń - to nie jest płyta, którą można ocenić po jednym przesłuchaniu. Tak się nie da. Przypomina to trochę zwiedzanie browaru - w pierwszym momencie widać tylko bezsensowną plątaninę rur i czuć niezbyt przyjemny zapach. Z czasem jednak, z chaosu wyłania się porządek, wszystko zaczyna mieć swoje miejsce i cel, a na samym końcu czeka nagroda - schłodzony kufel złotego piwa. "Traced In Air" to taka właśnie wycieczka. Na początku trudno rozróżnić poszczególne utwory. Jednak po pewnym czasie... Kufel jest Wasz!