Niezmordowany Jeff Scott Soto, po mniej lub bardziej udanych przygodach z wybitnymi gitarzystami, w tym Yngwie Malmsteenem, Axelem Rudi Pellem, Gusem G. czy epizodzie w Journey, wraz z początkiem XXI wieku, postanowił popracować na własne nazwisko.
Robi to z pozazdroszczenia godną konsekwencją i zacięciem młodzieniaszka, a skończył przecież 50 lat.
Jego najnowszy projekt to SOTO - zniknęły więc wprawdzie imiona Jeff Scott z okładki, ale można się bez problemu domyślić kto rządzi w tej dzielnicy. "Divak" to już drugi album wokalisty pod taką banderą, album solidny, choć na pewno nie zachwycający. Zaczyna się z wysokiego C. Intro "Divak" gdzie sekcja dęta swawoli ze smykami, potężnymi gitarowymi riffami i chóralnymi śpiewami pięknie wprowadza w krążek - może i pachnie to trochę klimatami Evenescence, ale też nie za bardzo. Pierwszy numer "Weight of the World" to petarda z nisko nastrojonymi gitarami, ciekawymi riffami i melodyjnym refrenem. Pojawia się wykrzyczane "Yeeeee!", które im dalej w album, będzie pojawiać się tu i ówdzie jak mantra. "FreakShow" to ponownie świetne gitary, wyliczankowy wokal na zwrotkach i lekki flirt z bardziej nowoczesnym obliczem hard rocka i heavy metalu. Numer ma kapitalnego kopniaka na refrenie i solówkę z jajami. "Paranoia" to soczysty hard rock z ciągnącym całość riffem i takim sobie, skocznym refrenem. Po drodze jest "Unblame" mający aspirację do przypodobania się młodszym słuchaczom hałaśliwego grania.
Gdyby na tej części album się skończył byłoby doprawdy smakowicie, bo niestety im głębiej w krążek, tym napięcie siada. Oczywiście znalazła się obowiązkowa, potworna i do bólu przesłodzona ballada "In My Darkest Hour" i kilka powtórek z rozrywki, bo ciężko nie połapać się, że refreny w "Forgotten", "Sucker Punch" czy "Time" (tu przynajmniej piosenkę zaczyna świetny riff) to w zasadzie to samo, co Soto śpiewał na początku krążka w "Weight of the World". Pewne orzeźwienie wkrada się przy "Misfired", bo utwór koloruje gitara akustyczna i nienachalne klawisze. Całość kończy "Awakened" - trochę trashowy kawałek z ciekawymi gitarkami i ładnej, fortepianowej końcówce.
Ogólnie na "Divak" dzieje się sporo. Przeplatają się tu rzeczy naprawdę godne, potężnie brzmiące i czystej krwi hard rockowe z graniem trochę pod młodszą publikę, melodyjnym i niebezpiecznie przypominającym te wszystkie metalowe bandy dla niekoniecznie wyrobionego odbiorcy. Blaszeczka, mimo że świetnie wyprodukowana, balansuje na różnych poziomach. Raz daje do pieca jak trzeba, porządnie szoruje po uszkach, by w innym momencie zdegustować i wykrzywić twarz. Ot, typowa solowa płyta świetnego wokalisty - bo Soto rzeczywiście jest w genialnej formie wokalnej. "Divak" przypomina nieco klimatem i gatunkowym mariażem obie części "The House Of Gold & Bones" Stone Sour, może nie na taką skalę jak zrobiła to świta Corey'a Taylora, ale w podobnym tonie.
Jeff Scott Soto nagrał więc bardzo solidny kompakcik, który powinien zainteresować różne pokolenia i słuchaczy o różnej wrażliwości ostrego grania, bo jest tu i potężne walnięcie, ale i melodia rodem z rockowego soundtracku do filmów o superbohaterach. Każdy znajdzie coś dla siebie. Kilka utworów to prawdziwe petardy z pogranicza hard rocka i heavy metalu. Krążek jako całość wypada tak sobie, ale błędem byłoby go choć raz nie przesłuchać i nie wybrać sobie co smakowitszych kąsków, a takie na pewno na "Divak" są.
Grzegorz Bryk