"Wyobraź sobie, że wszystko, co cię otacza, cała twoja rzeczywistość, kolory, smaki, dźwięki są złudzeniem... twój świat, twoi przyjaciele z którymi żyjesz, wrogowie z którymi konkurujesz, cele do których dążysz są nieprawdziwe, nawet siebie samego widzisz inaczej… że to tylko projekcja nieprawdziwego świata, który udaje świat realny, daje ci iluzję prawdziwego życia...".
Brzmi jak krótki opis rzeczywistości ukazanej w filmie "Matrix", prawda? Podobieństwo zapewne nie jest przypadkowe, jednakże w tym przypadku mamy do czynienia z przygotowanym przez chłopaków z warszawskiego Rootwatera hasłem promującym ich najnowszy, trzeci w dorobku, "pełnometrażowy" album studyjny. Zapowiada się całkiem interesująco, pochylmy się zatem niżej nad zjawiskiem noszącym enigmatyczną nazwę - "Visionism".
Zacznijmy jednak od początku - a cóż to w ogóle jest ten Rootwater? Najprościej muzykę tej działającej już od 7 lat na polskiej scenie metalowej kapeli można by scharakteryzować w sposób encyklopedyczny jako hybrydę energii amerykańskiego Slipknota i klimatów brazylijskiej Sepultury, wzbogaconą o charakterystyczne wokalizy niesamowitego (jak powiedziałby typowy, statystyczny Polak -nie Nowak, czy Kowalski, lecz Kiepski - "w Czopku urodzonego") Maćka Taffa, jawiącego się nam niczym cudowne dziecko niezwykle udanego, gejowskiego, poligamicznego związku Serja Tankiana (SOAD), Mike'a Pattona (Faith No More i cała rzesza innych, nie do końca normalnych projektów muzycznych) i Chucka Billy'ego (Testament). Wydaje się, że taka krótka definicja muzyki zespołu mogłaby wystarczyć za całą recenzję, jednakże nie w tym konkretnym przypadku. Dlaczego? Panowie i Panie - oto mamy do czynienia z NOWĄ NADZIEJĄ POLSKIEGO ROCKA!!!
Pierwszy raz radosną twórczość Rootwatera usłyszałem przypadkowo 5 lat temu, kiedy -jeszcze jako oszołomiony urokami "najt-lajfu" stołecznej Warszawy student - wybrałem się na koncert szczytnieńskiego Huntera do klubu Stodoła. Występ legendy polskiego ciężkiego rocka otwierał wówczas jeszcze mało znany zespół o swojsko brzmiącej nazwie "Woda korzenna" (czyli Rootwater w dosyć luźnym tłumaczeniu z urzędowego języka ojczyzny Hot-dogów i hip-hopu). Początkowo planowałem nie zawracać sobie głowy produkującymi się na scenie "zjawiskiem", pomyślałem jednak - "Dam im szansę. W końcu nawet ekipa Black Sabbath musiała od czegoś zacząć (chociaż kiedy patrzę na Ozzyego z lat siedemdziesiątych myślę, że akurat on "istnieje od zawsze" i w dodatku od zawsze jest stary). I opłaciło się - kiedy usłyszałem niesamowity, mocny jak JASNA CHOLERA głos Taffa i ciężkie, walcowate dźwięki wygrywane przez demona riffów, gitarzystę Sebastiana Zusina szczęka opadła mi na podłogę, a że było dosyć ciasno, więc znalazłem ją dopiero kiedy tłoczący się pod sceną spoceni "Metale" raczyli opuścili klub po występie gwiazdy wieczoru. Na drugi dzień pobiegłem do Empiku i zaopatrzyłem się w debiutancki album zespołu, "Under", który okazał się zaskakująco świeżo brzmiącym mixem metalu i hard-core’a w najlepszym wydaniu okraszonym wokalem, jakiego nie powstydziliby się wspomniani krzykacze pokroju Mike'a Pattona czy Serja Tankiana. Po dwóch latach od tamtego pamiętnego wydarzenia doczekałem się kolejnej (przewyższającej o co najmniej kilka klas wspomniany, bardzo udany debiut) płyty zespołu - "Limbic System", za pomocą której Rootwater ugruntował swoją pozycję na polskim metalowym poletku. Płyta ta - głównie za sprawą genialnych melodii, zróżnicowanych wokali, ciętych riffów i doskonałej produkcji - wywarła na mnie olbrzymie piętno; przez długie miesiące nie potrafiłem zmusić się do wyjęcia jej ze swojego wysłużonego odtwarzacza CD. Ostatni rok upłynął mi na przedłużającym się oczekiwaniu na kolejny album Rootwatera i muszę przyznać, że był to bardzo nerwowy okres, co było spowodowane m.in. dochodzącymi z obozu zespołu pogłoskami o roszadach w składzie (zespół opuścili perkusista Artur Rowiński i gitarzysta Michał Truong). Jednakże - wbrew piętrzącym się przeciwnościom losu - wszystko potoczyło się dobrze i dziś trzymam w ręku świeżutką, trzecią studyjną płytę zespołu "Visionism"...
Bez zbędnego "owijania w bawełnę" mogę stwierdzić, że płyta nie tylko "daje radę", ale po prostu jest GENIALNA. Zespół w swoich muzycznych poszukiwaniach poszedł nieco dalej niż na poprzednich płytach - pomimo dosyć sztywnej konwencji, w jakiej porusza się Rootwater mamy tutaj do czynienia z dosyć dużym zróżnicowaniem stylistycznym. Na otwarcie chłopaki serwują nam wspaniałe intro brzmiące niczym muzyka filmowa rodem z "Terminatora" /"Predatora" czy innego amerykańskiego, kasowego hitu o kosmo - pokrakach (w momencie, kiedy "wchodzi" rwany, ciężki riff i niezwykle barwne, "plastyczne" solo przed moimi oczami staje scena z grupą komandosów przedzierających się przez pełną dzikich bestii puszczę), które przeradza się w utwór "Venture", prawdziwy metalowy killer z genialnym riffem a'la Mick Thompson, opętańczą perkusją w stylu Joeya Jordisona, melodyjnym, ultra-chwytliwym refrenem i oryginalną wstawką wokalną Taffa a'la mariaż wczesnego Anthony'ego Kiedisa z pierwszych płyt Red Hotów i skocznych przyśpiewek Beastie Boys - jak dla mnie numer jeden na płycie i murowany otwieracz koncertowy. Dalej jest równie ciekawie - wystarczy wspomnieć tutaj punkową, radosną miniaturkę "Freedom", skoczny, swojski "Timeless" z genialnym, mocnym i bardzo melodyjnym wokalem Taffa (założę się, że bez trudu przekrzyczałby Titusa i Litzę z najlepszych czasów Acidów) oraz hipnotyczny, złowieszczo spokojny "Realize". Całości dopełnia świetny, lekko "komercyjny" (o ile w ogóle w przypadku Rootwatera można mówić o jakichkolwiek ciągotach do komercji) promujący album utwór tytułowy i zamykający płytę folkowy pastisz "Haydamaka", przypominający klimatem nieco kabaretowy "Climchoque" z "Limbic system". Ekipa Rootwatera nie poprzestaje jedynie na standardowym arsenale gitara-bas-bębny, wzbogacając brzmienie o liczne, niekoniecznie dyskretne wstawki elektroniczne (spokojnie, nie są to jakieś pseudo industrialne popłuczyny, ale w pełni świadomy zabieg artystyczny) oraz multum barwnych "niemetalowych" instrumentów folkowych - m.in. flety w "Timeless", sitar w "Realize" czy jazzujące trąbki w intensywnym "Under the Mask".
Czego na tej płycie powinni szukać miłośnicy instrumentów szarpanych? Każdy utwór to doskonała szkoła miażdżącego riffowania - w końcu Sebastian Zusin to stary "wyjadacz", z pod jego palców wychodzi prawdziwe, metalowe "mięcho" najczystszej postaci; wystarczy posłuchać wspomnianego "Venture" otwierającego płytę i już wiadomo, że chłopaki nie biorą jeńców. Oddzielna sprawa to perkusista - po odejściu nieodżałowanego Artura Rowińskiego na krótko pojawił się Paweł "Paul" Jaroszewicz, który zdążył zarejestrować fenomenalne ślady bębnów, aby następnie uciec do konkurencyjnego Vadera:) Obecnie funkcję perkusisty pełni tajemniczy Grzegorz Olejnik, którego gry niestety nie dane mi było usłyszeć, ale znając podejście do tematu muzyków Rootwatera, którzy z byle kim wódki nie piją (a już na pewno nie dzielą wspólnej sali prób!) jestem dziwnie spokojny, że na koncertach pokaże prawdziwą klasę.
Z powyższych słów wynika, że mamy do czynienia z prawdziwym majstersztykiem muzyki rockowej. I w zasadzie tak jest - zatem dlaczego 9 nie 10? Po pierwsze - dziesiątka należy się prawdziwym kamieniom milowym pokroju "Fear of the Dark" Iron Maiden, "The Gathering" Testamentu czy "Innuendo" Queen, że już o różnej maści Metallicowych "Masterach", "Enddżastysyforollach" czy Deathowych "Symbolicach" nie wspomnę - chłopcy z Rootwatera wysmażyli wprawdzie bardzo smakowity kąsek, ale raczej jest to ponowne odkrywanie Ameryki niż zupełnie nowa jakość. Po drugie - po doskonałym "Limbic System" oczekiwałem, że następną płytą Rootwater wreszcie przegoni z piedestału polskiego ciężkiego rocka Behemotha i Vadera i pojedzie w świat robić karierę, tymczasem mam dziwne przeczucie, że to jeszcze nie ten czas (chociaż nie mam wątpliwości, że Maciek Taff to wokalista światowego formatu i bezsprzecznie aktualnie najlepszy polski krzykacz - musielibyście mi mocno "nastukać" żebym zmienił zdanie),chociaż wolałbym się mylić, bo gorąco kibicuję tej ekipie. I wreszcie po trzecie - rzeczony Maciej usilnie śpiewa po angielsku (czasem też hebrajsku, cygańsku, francusku etc.), a ja chłopaków szykuję tutaj na zbawców polskiej muzyki, zatem życzę sobie więcej patriotyzmu!
Tym czasem gorąco polecam Wam "Visionism" - Rootwater jest blisko i jeśli nie zwrócicie na niego uwagi teraz, to potem możecie tego bardzo żałować...
Michał Czarnocki