W usilnie promowanym przeze mnie progresywnym metalu, jedne z najlepszych rzeczy w odświeżonym przez djent gatunku są, jak się okazuje, dziełem jednoosobowych projektów.
Przeważnie wznoszę peany na cześć dzieł ludzi związanych z najlepszymi grupami w historii tego nurtu (żeby daleko nie szukać, odskocznie muzyków Periphery, Tesseract i Skyharbor). Nie inaczej jest w przypadku Pomegranate Tiger, choć tutaj trzeba przyznać, że Martin Andres lepiej radzi sobie solo niźli w kolaboracjach z innymi muzykami. Co więcej, Kanadyjczyk jest multiinstrumentalistą z prawdziwego zdarzenia, co zdecydowanie pozwala mu wyjść przed szereg składający się z progowych geeków. Zakochany w wielopłaszczyznowych, nierzadko wykraczających poza metal brzmieniach, cieszy ucho bardziej niż znakomita większość podobnych wydawnictw, i gdybym miał postawić znak równości pomiędzy Andresem, a innym wykonawcą, to byłby to najprawdopodobniej Javier Reyes z Animals As Leaders.
Jak zwykle w przypadku tego typu dźwięków mamy do czynienia z tworem stricte instrumentalnym. Jako że Martin Andres ma dyplom uczelni muzycznej, a co najciekawsze, w klasie perkusji, jest czego słuchać, i nie mam na myśli samych rytmów, gdyż mózg tego przedsięwzięcia jest jednym z najbardziej cenionych gitarzystów w świecie technicznych wygibasów. Mało tego, w przeciwieństwie do debiutanckiego "Entities", album jest ukłonem w stronę bardziej orkiestralnego podejścia do tematu, co współgra z moimi bardziej filmowo/symfonicznymi fascynacjami, wynikającymi z nierzadko okazywanego uwielbienia do heavy/power metalu. Nie lękajcie się, Granatowy Tygrys nijak się ma do europejskiego melodyjnego grania, za co warto mu podziękować, gdyż nietuzinkowe podejście do kwestii melodyki i wykorzystania harmonii Andres opanował - jak na swój młody wiek - niemal do perfekcji.
"Boundless" ma jednak kilka zgrzytów. Przede wszystkim, mimo przyzwyczajenia do dość specyficznego brzmienia, będącego znakiem rozpoznawczym całego nurtu, brakuje mi w tej mieszance prawdziwego pazura. Nie chcę, aby Andres nagle zaczął zbaczać w metalcore’ową stronę, bo nie o to chodzi, ale w tak zwanym "layeringu" zabrakło miejsca na metal przez duże M, który poznaliśmy na osławionym przez wielbicielu djentu debiucie. Mimo to, wojaże po nieznanych terytoriach z Andresem w roli przewodnika, zwłaszcza w utworze tytułowym, polecam wszystkim zwolennikom inteligentnego, miejscami szalenie pokręconego, wirtuozerskiego grania.
Grzegorz "Chain" Pindor