Czy ten heavymetalowy czołg jeszcze jeździ na swoich gąsienicach?
Patrząc na oryginalny skład londyńskiej kapeli Tank, a także mając na uwadze liczne perypetie z roszadami w zespole, wreszcie też jego nieregularny status w ostatnich latach, trudno właściwie odgadnąć, kto w tym obozie nagrywa kolejne albumy. Z jednej strony swoją aktywność mocno akcentuje twórca Tank, czyli Algy Ward, zaś z drugiej zasłużeni dla kapeli gitarzyści Mick Tucker i Cliff Evans robią swoje płyty. Wszystko ukazuje się pod szyldem Tank - równolegle i w atmosferze kłótni, wywołując dezorientację wśród fanów nieśledzących kolejnych namiętności w kontaktach pomiędzy londyńskimi muzykami.
Tak oto album zatytułowany "Valley of Tears" jest dziełem Tuckera i Evansa, których w studio wsparli wokalista ZP Theart, basista Barend Courbois i perkusista Bobby Schottkowski. Krążek zawiera w sumie dziewięć utworów utrzymanych w stylu, który dość niezgrabnie próbuje łączyć klasykę NWOBHM z nowoczesnymi wariacjami na temat heavy metalu. Tu i ówdzie znalazło się też miejsce na power metal. W sumie jednak klasyki na "Valley of Tears" jest jak na lekarstwo, a zestaw w miarę niezłych kompozycji zamykają utwór tytułowy oraz następujący tuż po nim galopujący zadzior w stylu "War Dance", a także chyba przypadkowo wplecione w tracklistę garażowe zjazdy w "Living a Fantasy" i kapitalne sekcje instrumentalne pod postacią "One For The Road". To w tych numerach Tucker i Evans potrafią zaciekawić poszukiwaczy przynajmniej zrębów esencjonalnego NWOBHM, a zarazem zaprezentować serię porządnych wypuszczeń i solówek gitarowych. Tu również irytująca powermetalowa maniera południowoafrykańskiego wokalisty ZP Thearta nie jest w stanie odciągnąć od klimatycznych motywów przewodnich. Dobrze też radzi sobie bębniarz Bobby Schottkowski (szczególnie w "Living a Fantasy").
Inna sprawa, że "Valley of Tears" próbuje też nabić w butelkę fanów klasycznego heavy metalu. Trudno o inną opinię wobec utworów w stylu "Eye of a Hurricane", "Hold On", "Heading For Eternity" albo "World On Fire", które kompletnie nie mają nic wspólnego z albumami Tank nagranymi w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Jeszcze gorzej, że to propozycje, które powielają schematy. Marne kopie utworów zagranych na wstępie albumu. Numery bez historii, pozbawione kopyta, sensu i mocy. W sumie więc kapela, niestroniąca zresztą w przekroju całego krążka od powermetalowych naleciałości, przynajmniej połowę nowego materiału zagrała jakby od niechcenia, na siłę, brnąc w totalne schematy i depcząc mało spopularyzowaną, acz dobrą historię Tank. Dość powiedzieć, że niektóre solówki gitarowe Tuckera i Evansa, zagrane w wymienionych wcześniej utworach wywołują odruch wymiotny. Zdecydowanie nie o to chodziło. Wprawdzie wiarę w tę wersję Tank przywraca jeszcze utwór "Make a Little Time" o fajnych blues’ujących odniesieniach, ale to wszystko na co dziś stać Tuckera i Evansa. Gitarzystów, którzy na "Valley of Tears" kilkukrotnie błysnęli, aczkolwiek niewystarczająco, aby o tym albumie pamiętać za miesiąc albo nawet dwa tygodnie.
Zatem odpowiedź na pytanie postawione na wstępie musi być negatywna. Nowy album Tuckera i Evansa, gitarzystów podających się za współtwórców Tank, ma kilka niezłych momentów, ale na "Valley of Tears" przeważa chaos i poczucie rozczarowania. Gąsienice tego czołgu nie nadają się nawet do ruskiego filmu propagandowego.
Konrad Sebastian Morawski