W ostatnich latach kurs na tworzenie supergrup metalowych nie jest rzadkością. Co innego, gdy na jednym krążku spotyka się około dwudziestu czołowych przedstawicieli tego gatunku. Wtedy takie spotkanie nazywa się Metal Allegiance i należy je określić jako wyjątkowe.
Pod szyldem Metal Allegiance ukazał się album zawierający dziewięć kompozycji (w wersji rozszerzonej znalazł się dodatkowo cover utworu "We Rock" z repertuaru Dio), które zostały zarejestrowane i wydane pod patronatem Nuclear Blast. Siłą rzeczy w zawartości krążka przeważają muzycy powiązani ze słynną niemiecką wytwórnią, ale idea Metal Allegiance bez wątpienia nie polega na promowaniu kogokolwiek - wystarczy spojrzeć na kolejne nazwiska, aby przekonać się, że nikt tutaj promocji nie potrzebuje. Alex Skolnick, David Ellefson i Mike Portnoy tworzą trzon projektu, ale na krążku zaprezentowali się także m.in. Gary Holt, Chuck Billy, Troy Sanders, Mark Osegueda, Philip Anselmo i Randy Blythe. Stężenie wielce zasłużonych przedstawicieli metalu na "Metal Allegiance" jest więc ogromne.
Ten skład osobowy winduje oczekiwania na abstrakcyjnie wysoki poziom, choć materiał wpisuje się raczej w solidne granie zlokalizowane w ramach podstawowych nurtów metalu. Swoistą celebrację gatunku, gdzie każdy prawdziwy fan mocnych brzmień powinien znaleźć coś dla siebie. Z całych pięćdziesięciu sześciu minut muzyki najbardziej przekonał mnie wizjonerski "Let Darkness Fall", który został napisany z myślą o udzielającym się tu wyłącznie na wokalach Troyu Sandersie i jego macierzystej kapeli. Myślę, że to równie dobrze mógłby być kolejny świetny kawałek zarejestrowany przez Mastodon - świadczą o tym nieoczywista struktura kompozycji, świetne przejścia pomiędzy kolejnymi partiami instrumentów i ubarwiony finał, w którym to Ellefson sprzedał światu informację, że został nawiedzony przez Cliffa Burtona w wydaniu z 1986 roku, a Skolnick zrobił sobie zdjęcie z Kirkiem Hammettem z tego samego okresu. Kulminacja "Let Darkness Fall" to czysta inspiracja słynnym "Orionem" Metalliki. Absolutne bogactwo dźwięku i przestrzeni.
Ponadto muszę przyznać, że kilka słów napisanych i zaśpiewanych przez Anselmo w utworze "Dying Song" sprawiło, że moje żyły zorganizowały protest nawołujący do uwolnienia krwi. Ten bardzo mocny i szalenie wymowny tekst został zaprezentowany przez nowoorleańską legendę na liniach ciężkiego, bardzo klimatycznego zestawu instrumentalnego dowodzonego przez Skolnicka i Portnoya. To coś w rodzaju heavy metalu niekoniecznie opierającego się wpływom grunge - emocjonalny taniec nad metalem przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku. Rozmaite wpływy nie mieszają się natomiast w "Pledge Of Allegiance", gdzie Osegueda zaprezentował swój charakterystyczny, drapieżny wokal w najlepszej z możliwych konwencji, a instrumentaliści: Alex Skolnick, Charlie Benante, Gary Holt i Andreas Kisser, strzelili takimi pociskami, że owa kompozycja powinna wszędzie promować możliwości Metal Allegiance. To prawdopodobnie najbardziej reprezentatywna próbka porządnych możliwości tego wyjątkowego projektu.
O reprezentatywności nie ma za to mowy w instrumentalnym "Triangulum", który prezentuje wyraźny walor progresywny. Coś mi się zdaje, że to w głównej mierze pomysł Portnoya, bo kompozycja oferuje sporo z pomysłów Dream Theater w zmierzchowym okresie, w którym działał tam jeszcze ten ceniony na świecie perkusista. Z miejsca daje się tu dostrzec rozbudowaną strukturę (podzieloną na trzy części), a także usłyszeć porozciągane gitary (dzielnie pod tym względem radzi sobie Skolnick, a także sześciu innych gitarzystów zaangażowanych do utworu). "Triangulum" to kawałek pełen rozmaitych wypuszczeń na poziomie gitar i nieoczekiwanych przejść, które pozwalają sądzić, że styl Dream Theater nie okazałby się przebrzmiały po odejściu Portnoya z zespołu. A może to tylko pozbawione uzasadnienia spekulacje? Nie wiem, "Triangulum" głowy nie urywa, choć stanowi znakomite uzupełnienie albumu.
Na "Metal Allegiance" w osłupienie (w pozytywnym sensie) wprowadziła mnie także kompozycja "Wait Until Tomorrow", która pomimo swojego przesadnie nowoczesnego brzmienia zaoferowała sporo klimatycznych zagrywek Skolnicka, Ellefsona i Portnoya, a także zestawiła ze sobą dwie ciekawe osobowości wokalne - Duga Pinnicka i Jameya Jastę. Konserwatywni fani metalu pewnie nie wiedzą, że tacy muzycy istnieją, ale ich obecność zdecydowanie uszlachetniła zawartość płyty, ponieważ połączyła klasyczne brzmienia z powiewem świeżości. Bardzo zaskoczył mnie też Matt Heafy, który w "Destination: Nowhere" zaprezentował zupełnie inne oblicze, niż w Trivium. Nie wiem, czy ten muzyk na polu wokalnym (i gitarowym) dojrzał już do tego, aby mierzyć się z legendami, ale jego partie świadczą o dużym progresie. W zestawieniu ze Skolnickiem, trudno było tu wyczuć, że oto Trivium staje ramię w ramię z Testament i dorównuje kroku legendzie.
Pozostałe utwory zainteresowały mnie w mniejszym stopniu, ale rozumiem, że osoby siedzące bardziej w klimatach groove n' thrash najlepiej poczują się w objęciach brudnego "Gift of Pain" (ozdobionego świetną wymianą solówek Skolnicka i Holta), a najbardziej zagorzali zwolennicy twórczości Testament z dzikim entuzjazmem przyjmą "Can’t Kill The Devill", brzmiący o wiele bardziej jak kolejna propozycja legendy z San Francisco, aniżeli utwór nagrany pod szyldem Metal Allegiance. Trudno mi się również odnieść do "Scars". Instrumentaliści stworzyli tu świetny thrash n’ deathmetalowy klimat, do którego idealnie wkomponował się jeden z najlepszych wokalistów w metalu, Mark Osegueda, ale swoje trzy grosze wtrąciła też reprezentantka dość swobodnych metalowych brzmień Krysia Scabbia. W sumie efekt jest niejednoznaczny. Gdy wrzeszczy Osegueda, numer ma swój zadziorny klimat, ale gdy mikrofon przejmuje Scabbia, kawałek strasznie się spłyca, irytuje i zaburza atmosferę całości.
Podsumowując warto jeszcze dodać, że historia Metal Allegiance nie wzięła się z niczego. W 2014 roku z setu firmowanej przez Motorhead pierwszej edycji festiwalu na łódce, tzw. "Motorboat", w ostatniej chwili wypadł Megadeth. Miejsce kapeli zajęła grupa muzyków skłonnych w formie jamu zaprezentować covery kilku klasycznych zespołów. Na scenie dominował repertuar Pantery, pojawiły się także numery Black Sabbath i Led Zeppelin. Kolejnym aktem tego jamu jest właśnie projekt Metal Allegiance, który w sumie prezentuje się więcej, niż korzystnie. To ciekawa kolekcja metalowych osobowości, które pokazały swój prawdziwy profesjonalizm. Oby nie był to tylko jednorazowy wyskok, bo dobrze by było usłyszeć kontynuację pierwszego albumu Metal Allegiance. Niech żyje metal.
Konrad Sebastian Morawski