Świat stoi na krawędzi, a ludzie robią wszystko, aby wreszcie spaść w przepaść. Tak kondycję współczesnego człowieka ocenia Annihilator.
Kanadyjska kapela - choć to dziś może niezbyt adekwatne słowo, jeśli popatrzeć na skład Annihilator - wydała właśnie piętnasty album studyjny zatytułowany "Suicide Society". Na krążku znalazło się dziewięć kompozycji napisanych przez Jeffa Watersa, który od niepamiętnych już czasów suwerennie dzieli i rządzi w zespole. Tym razem charyzmatycznego muzyka w studio wsparli Mike Harshaw, a także gościnnie Cam Dixon i Aaron Homma. Trudno jednak powiedzieć, że "Suicide Society" to album kogokolwiek innego poza Jeffem Watersem. To dobra wiadomość!
Choć największe sukcesy komercyjne Annihilator ma już za sobą, to wciąż kopie tyłek równo i bez przebaczenia. Trzydzieści lat spędzonych na scenie przekłada się na konkret w postaci "Suicide Society", czyli materiału, który sprawnie wpisuje się w cykl porządnych nagrań sygnowanych nazwą Annihilator, a zarazem przywraca wiarę w kanadyjski thrash metal - zarówno jeśli chodzi o samą muzykę, jak również o społeczne przesłanie. Kapela chce dokopać ludziom, aby pobudzić ich do działania. Jeff Waters wrzeszczy i podkręca do czerwoności sprzęt, przepala struny i zasypuje słuchaczy ogromną ilością solówek, które dodatkowo akcentują jego alarmujące przesłanie. Nie da się bowiem ukryć, że "Suicide Society" to materiał słów i riffów. Na krążku liczy się przekaz, a jego niezła nośność jest w głównej mierze wynikiem rewelacyjnych zagrywek gitarowych Jeffa Watersa, jego wariacji na temat wiosła i wszelkiego typu patentów świadczących o jego znakomitym warsztacie.
Trudno jednocześnie przypuszczać, aby "Suicide Society" miał szansę stać się materiałem kanonicznym. W każdym razie porządny poziom krążka, a zarazem zróżnicowanie poszczególnych numerów na nim zawartych powinno wprawić w zadowolenie niejednego fana Annihilator. Tak oto na płycie z miejsca uwagę zwracają energetyczne strzały w stylu utworu tytułowego albo thrashowych killerów pod postacią "Narcotic Avenue" i "Break, Enter". Warto dodać, że ostatni z wymienionych wzbudza uzasadnione skojarzenia z wczesną Metalliką i to nie tylko jeśli chodzi o wykrzyczane przez Jeffa Watersa słowa, ale też o samą i na pewien sposób dziką muzykę. Kanadyjczyk znajduje się w prawdziwym ogniu twórczym! Świadczy też o tym zabrudzona kompozycja "My Revenge", pełna znakomitych thrashowych zagrywek gitarowych, charakterystycznego galopu i fenomenalnych wykończeń. To Annihilator w wielkiej formie.
Do galopu, niemalże w konwencji groove, zachęca też niepozorny "Snap", w którym Jeff Waters wskrzesił kilka pomysłów z przełomu lat '80 i '90, a więc klasycznego okresu twórczości swojego zespołu. Podobne ukłony w kierunku przeszłości, choć czynione ostrożnie, zawiera urozmaicony i mega klimatyczny "Creepin’ Again". Tymczasem niebanalny zmysł twórczy Watersa i jego skłonności do tworzenia thrashu nieodpornego na dużą ilość wpływów najlepiej odzwierciedlają takie pozycje, jak "The One You Serve" i "Death Scent". Pierwsza eksploduje już w początkowych partiach, aby później zamienić się w metalowego panzerfausta i przemierzać obszary pomiędzy klasycznymi gatunkami metalu. Natomiast "Death Scent" wpisuje się w konwencję agresywnego i fragmentami może nieco chaotycznego dialogu pomiędzy thrashem a groove.
Całość wieńczy drapieżna ballada "Every Minute". To utwór pozbawiony specjalnie wyrafinowanych środków przekazu, prosty i z tego też powodu będący swoistym katharsis na gruncie metalowych ballad, które często są w ostatnim czasie przesycone nadmiarem patosu. Annihilator daje tu prosty komunikat - stempluje agresywne thrashowe dzieło numerem do refleksji, swoistymi napisami końcowymi na płycie opowiadającej o upadającym świecie. Może więc przy konkluzji na temat "Suicide Society" warto powtórzyć słowa Jeffa Watersa ze wspominanej ballady? Kanadyjski wirtuoz gitary śpiewa: "I can´t believe this is the end, I´ve so many thing left to do". I tego się trzymajmy! Annihilator znajduje się w świetnej formie, ale Jeff Waters na pewno nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Konrad Sebastian Morawski