Nowy album Six Feet Under to jednocześnie nowy zestaw przemyśleń na temat kondycji amerykańskiego death metalu, zarówno jeśli chodzi o samą muzykę, jak również o wypowiedziane słowa.
Chyba nie będę odosobnionym przypadkiem jeśli napiszę, że Six Feet Under kojarzy mi się przede wszystkim ze słynnym manifestem przeciwko amerykańskiej doktrynie wojennej. Kapela z Tampy nigdy później, ani wcześniej, nie zarejestrowała utworu o takim potencjale, co przebój zatytułowany "Amerika The Brutal" z 2003 roku, który był śpiewany chyba przez wszystkich polskich fanów pamiętających czasy Hell's Kitchen i tego typu porządnych produkcji. Lata płyną, formacja prezentuje jedenasty już album studyjny.
Na krążku zatytułowanym "Crypt of The Devil" znajduje się kilka niezłych kompozycji, które świadczą, że tradycyjny amerykański death metal, oczywiście nieubarwiony melodiami, wcale się jeszcze nie skończył. Dobrym przykładem niech będzie kompozycja "Open Coffin Orgy" o dobrym marszowym motywie przewodnim, z którego wyłaniają się rozmaite opętańcze improwizacje instrumentalistów, szczególnie black'ujące gitary. Ten utwór to zręczna ilustracja możliwości death metalu (nie)rekomendowanego przez Wujka Sama. To Six Feet Under w dobrej formie.
W taki też sposób należy zresztą ocenić inny numer o charakterystycznym motywie gitarowym, czyli "Break The Cross In Half", gdzie gitarzyści w swej perwersji ocierają się nawet o heavy metal, a kompozycję wieńczy przekonujące solo gitarowe. Szału nie ma, ale też trudno się czepiać. Podobnie zresztą, jak w klimacie wściekłego "Lost Remains", będącego bodaj najszybszym utworem zarejestrowanym na "Crypt of The Devil". Kompozycja trochę wchodzi pod groove, nieco blackuje, ale całość ostatecznie zionie żarliwym death metalem, urozmaiconym na ten charakterystyczny burzliwy sposób, gdzie solówki są piorunami, a regularne instrumentarium nawałnicą gradową. Trudno też inaczej myśleć o "Slit Wrists", czyli numerze, w którym w dialogu instrumentalnym mierzą się ze sobą dwa charakterystyczne motywy przewodnie oparte na gitarach.
Nie wszystko jednak na krążku może się podobać. O ile zaledwie fragmenty niewyróżniającego się utworu "Broken Bottle Rape" mogą świadczyć, że Six Feet Under nieco ociera się o banał i prymitywność, o tyle "Gruesome" mówi, że kapela z Tampy zrobiła kilka kroków wstecz wobec poprzednich nagrań. Chaos, schematyczność i archaiczne brzmienie są głównymi problemami jedenastego albumu Amerykanów. Weźmy pod uwagę "Stab" - ta kompozycja wylatuje niczym kamień z procy i ściga się na szybkość z "Lost Remains", ale pomijając dobre partie perkusji nie daje się tu odczuć zbyt wielu świeżych pomysłów, a całość została skonstruowana na jednym/dwóch riffach, aby wreszcie rozmyć się w męczącym zwolnieniu. Tak jakby muzycy Six Feet Under wystrzelali się riffami i musieli odpocząć.
Tymczasem dużo niechlujstwa wnosi "The Night Bleeds". Utwór o potężnym potencjale, gotowy, aby konkurować z klasykami amerykańskiego death metalu (świetna gitara przewodnia!), ale totalnie porozwalany kilkoma niepotrzebnymi sekcjami na poziomie gitar i perkusji. Zresztą w "Compulsion To Brutalize" (kapitalny tytuł, powinien być tytułem krążka) znowu daje się odczuć sporo świetnych pomysłów, w tym przede wszystkim bas, ale całość rozbija się o niedopracowane brzmienie i przypadkowe riffy. Można wręcz odnieść wrażenie, że pewna część płyty została nagrana z przymusu, tak aby jakoś dociągnąć do tych trzydziestu pięciu minut - z tym wrażeniem wcale nie polemizuje kompozycja "Eternal Darkness".
Ponadto muszę też dodać, że wokalista Chris Barnes strasznie zamula! Nie wiem czy wchodzący pod pięćdziesiątkę Amerykanin podczas sesji nagraniowej do "Crypt of The Devil" nażarł się zbyt wielu placków, czy to po prostu zmęczenie materiału. Jego partie wokalne pod wieloma względami nie przypominają tego antysystemowego skurwysyna, który był gotów podpalić amerykańską flagę, aby zaprotestować przeciwko wojnie i nadużyciom. Co się z Tobą stało Chris?!
W sumie więc nowy album Six Feet Under oceniam niejednoznacznie. Na "Crypt of The Devil", szczególnie w jego pierwszej części znalazło się kilka dobrych pomysłów, które można by nawet nazwać esencjonalnymi. Tyle, że kapela z Tampy poszła na łatwiznę i wydała część materiału w niechlujny, schematyczny i pozbawiony mocy sposób. Dobrą puentę tego dzieła może stanowić beznadziejna okładka. To ja w takim razie wracam do "Amerika The Brutal"... to przecież wciąż aktualna kompozycja!
Konrad Sebastian Morawski