Osiem lat po rozpadzie Pugent Stench, rodzimy Metal Mind Productions zdecydował się na wznowienie albumu Austriaków, którzy zasłynęli z dość nietuzinkowego podejścia do grania "śmierć metalu". Czy ostatnia płyta w karierze tych trzech fanów czarnego humoru nadal, ponad dekadę po premierze, trzyma poziom?
Kiedy w 2007 roku zespół z powodu wewnętrznych konfliktów zdecydował się na zawieszenie działalności, wielu fanów metalowych brzmień rozpaczało. Dokładnie siedem lat później kapela zanotowała powrót, którego efektem był koncert na Graspop Metal Meeting, aczkolwiek nawet występ na tak świetnym festiwalu nie pomógł w pełnej reaktywacji zespołu. Wróćmy jednak do warstwy czysto muzycznej.
Pungent Stench od początku odwoływali się do starej szkoły death metalu z tą różnicą, iż ich kompozycje były zdecydowanie wolniejsze, spokojnie można nawet stwierdzić, że panowie czerpali inspiracje również od kapel sludge’owych. Dodajmy do tego makabryczne teksty okraszone jeszcze dziwniejszą sesją zdjęciową zamieszczoną we wkładce krążka i mamy styl Austriaków podany na tacy.
Generalnie "Ampeauty" przepełnione jest bardzo wolnymi kompozycjami ("Lyndie (She-Wolf of Abu Ghraib)" czy "No Guts, No Glory"), które dzięki brudnemu brzmieniu przypominają o swoich old schoolowych korzeniach. Jednakże zdarzają się momenty, w których szalone trio zwraca się ku zdecydowanie szybszym utworom ("The Passions of Lucifer"). To tutaj doświadczymy pierwszych blastów i gitarowych galopad, dzięki którym cały album uzyskuje powiew świeżości.
Czy "Ampeauty" wytrzymało próbę czasu? Wydaje mi się, że w tym przypadku się nie udało. Z przykrością muszę przyznać, że twórczość Pungent Stench praktycznie ani na chwile nie przyciągnęła mojego zainteresowania. Oczywiście jest tu kilka momentów wartych uwagi, niestety występują na tyle rzadko, że trudno sobie o nich przypomnieć nawet na chwilę po usłyszeniu ostatnich dźwięków "Fear The Grand Inquisitor". A szkoda, bo zapowiadało się na nieco lepszą zabawę.
Marcin Czostek