Dzięki najnowszej płycie, Leather Nun America przesunęli się z pozycji niszowego zespołu dla doomowych tradycjonalistów na pozycję bardzo niszowego zespołu dla doomowych tradycjonalistów - fanatyków.
Słowo fanatyk na potrzeby tej recenzji oznacza miłośnika, który nie tylko musi przesłuchać (a w wersji ekstremalnej, zdobyć) każdą płytę z jakiegoś gatunku, ale także zawsze znajdzie powód, by się nią zachwycić. Nawet jeśli w gruncie rzeczy nie bardzo jest czym. Optymistycznie nie nastraja już kiepska okładka "Buddha Knievel', która wygląda, jakby powstała na lekcji plastyki w gimnazjum, nim uczniom przekazano podstawową wiedzę z zakresu perspektywy i głębi obrazu, ale to w gruncie rzeczy jest kwestia wtórna. Bardziej zastanawia obecność na tym dziełku drakkara, co mogłoby świadczyć albo o tym, że kalifornijscy muzycy, być może pod wpływem telewizyjnego show z piękną Katheryn Winnick w jednej z głównych ról, zamarzyli o morskim życiu Wikingów, albo co gorsza postanowili pójść patos-metalową drogą wyrąbaną już bojowym toporem przez Grand Magus. Jednak na usprawiedliwienie Grand Magus można przynajmniej wskazać, że to bądź co bądź Szwedzi.
Zaniepokojonych doomowych tradycjonalistów śpieszę uspokoić. "Buddha Knievel" wyraźnie wskazuje, że Leather Nun America w poszukiwaniu inspiracji wciąż najbardziej lubi zaglądać do doomowego ogródka uprawianego w Maryland przez Pana Wino, w licznych, mniej lub bardziej żywych projektach na czele choćby z The Obsessed czy Spirit Caravan. Tak samo działo się zresztą na poprzednich krążkach, kurs kapeli został więc z grubsza utrzymany. Podstawowy problem polega na tym, że tym razem nie zadziałało to tak dobrze, jak to wcześniej bywało.
Zacznę od największej katastrofy, żeby mieć to już za sobą. Umiejscowiony na płycie z numerem osiem kawałek "Priestess" jest bardzo zły. Właściwie jest tak beznadziejnie tragiczny i dramatycznie skażony najgorszym refrenem w historii muzyki, że wciąż nie mogę uwierzyć, jak mógł znaleźć się na "Buddha Knievel". Tradycjonalista - fanatyk powie pewnie, że to przecież tylko jeden kawałek, ale co z tego, skoro przez kilka pierwszych odsłuchów, podczas każdej z sześciu minut "Priestess" moja cierpliwość do słabszej formy Leather Nun America ulatywała nieubłaganie jak powietrze z przekłutej dętki i na ostatnie trzy utwory nie starczało mi już sił. To niestety ten przypadek, kiedy jeden nieudany utwór rzutuje bardzo negatywnie na odbiór całego albumu.
A przecież w gruncie rzeczy "Buddha Knievel" nie jest aż tak zły, choć to bezsprzecznie najgorszy album w dyskografii Leather Nun America, na którym zespół utracił część swego mocnego, mięsistego brzmienia, zastępując go połaciami miękkiego jak galaretka pitolenia. W tym gatunku takie przewinienie jest niemal niewybaczalne, ale mimo to krążek wciąż ma atuty. Są nimi na przykład dobry i przy tym bardzo "winny" "Into Abyss" z konkretnym riffem prowadzącym cały utwór, czy kolejny, żwawy "Warwolf", z dobrze wplecionym spokojniejszym fragmentem. Później bywa różnie, nie bardzo udał się choćby "Bourgeois Pig", czy kilka fragmentów innych kawałków, ale za to instrumentalne miniatury, takie jak np. "Gloom" wypadają całkiem przyzwoicie.
"Buddha Knievel" to zatem dość solidny średniak. Docenią go jednak raczej tylko tradycjonaliści - fanatycy, którzy w celu wyszlifowania najwyższego stopnia wtajemniczenia w doomowej sztuce, z uporem godnym lepszej sprawy przedzierają się przez wszystkie tytuły reprezentujące ów gatunek. Powinien spodobać się on również zagorzałym wielbicielom wszelkiego rodzaju projektów Wino-wannabe. Pozostali mogą sobie tę płytę w zupełności odpuścić i sięgnąć po coś bardziej klasycznego, nawet z wcześniejszego repertuaru Leather Nun America.
Szymon Kubicki