Transcend the Rubicon / The Dreams You Dread / Grind Bastard
Gatunek: Metal
Od "Transcend the Rubicon" do "Grind Bastard". Recenzja wydanych przez Metal Mind kolejnych wznowień albumów Benediction.
Wydane w podwójnym digipacku dwa pierwsze krążki Benediction "Subconscious Terror" i "The Grand Leveller" wziąłem na warsztat poprzednio, czas więc przyjrzeć się teraz środkowemu okresowi działalności Brytyjczyków. Trzecia ("Transcend the Rubicon") i czwarta ("The Dreams You Dread") płyta zespołu również zostały zapakowane w podwójny digipack z pseudobookletem. Także w tym przypadku pierwowzorem dla tego wydania była reedycja Nuclear Blast sprzed kilku lat. Dobrze, że przynajmniej "Grind Bastard" ujrzał światło dzienne w pojedynczym digipacku, który - wyłączając logo MetalMind - zachował oryginalny wygląd artworku i bookletu.
"Transcend the Rubicon" trafił do sklepów w 1993 roku, a w Polsce ukazał się wówczas na licencyjnej kasecie, która bardzo długo nie opuszczała mojego magnetofonu. Album ponownie przyniósł muzykę dojrzalszą, bardziej dopracowaną i zdecydowanie lepiej brzmiącą, jednak przy zachowaniu najważniejszych cech formacji, tj. mięsistego, bardzo charakterystycznego soundu gitar, który nie pozwalał pomylić Benediction z żadnym innym zespołem oraz typowego dla kapeli tempa. Jeszcze lepiej niż na "The Grand Leveller" zaprezentowali się nieustannie robiący postępy Ian Treacy za perkusją i Dave Ingram ze swym markowym growlingiem. Wyczyszczenie brzmienia odbiło się wprawdzie nieco na klimacie płyty i pozbawiło ją typowej dla początkowego okresu grobowej atmosfery, ale to nie były czasy, gdy wyczyszczone oznaczało nieznośnie plastikowe. Ukręcony w Rhythm Studios sound był bowiem wciąż bardzo naturalny, organiczny i doskonale uchwycił to, co w Benediction najlepsze.
A bez wątpienia Brytyjczycy byli wówczas na fali. "Transcend the Rubicon" spotkał się z doskonałym odbiorem ze strony fanów i krytyków, i pozwolił awansować kapeli do grona najpopularniejszych i najważniejszych przedstawicieli deathmetalowej sceny na Starym Kontynencie. Nic dziwnego, bo to bardzo równa płyta, wolna od wypełniaczy i słabszych momentów. "Transcend the Rubicon" to odpowiednio rozłożone galopady i walcowate tempa, do tego trochę partii solowych plus doskonała wręcz melodyka i chwytliwość. Anglicy po raz kolejny pokazali też, że świetnie potrafią adaptować do swego stylu obce kompozycje. Po "Return to the Eve" z repertuaru Celtic Frost, który znalazł się na "The Grand Leveller" i "Forged in Fire" Anvil z epki "Dark Is the Season", popisali się świetnym coverem "Wrong Side of the Grave" The Accüsed, do tego z gościnnym udziałem krzykaczy Bolt Thrower i Gorefest. Ponownie nie zabrakło również reinterpretacji starszej twórczości. Medley "Artefacted / Spit Forth", któremu nadano aktualne brzmienie to jeden z najjaśniejszych momentów "Transcend the Rubicon", który przy okazji przypomina, jak duży potencjał miały kompozycje z debiutu Benediction.
Wszystko wskazywało więc na to, że Benediction ma przed sobą różową przyszłość (a powszechnie wiadomo, że pink is brutal). Jednak wydany dwa lata później, już z nowym perkusistą w składzie Neilem Huttonem, kolejny album "The Dreams You Dread" rozczarowywał. Do dziś nie lubię tego krążka i sięgam po niego sporadycznie. Poza średnio tu pasującymi, dość szybkimi dwuminutowymi utworami "Certified...?" i "The Dreams You Dread", reszta materiału utrzymana jest w średnim, a nawet powolnym tempie. Niby wciąż słychać tu charakterystyczny dla Brytyjczyków groove, ale tym razem na niekorzyść płyty zadziałał jej jednolity charakter. Kompozycjom brak nieco pomysłów i chwytliwości, a widać to przede wszystkim wtedy, gdy słucha się materiału w całości. A w końcu do tego przecież służą albumy. Chociaż formalnie takie kawałki, jak "Soulstream", "Where Flies Are Born", "Answer to Me" czy "Griefgiver" zbudowane zostały z grubsza zgodnie z wypróbowaną wcześniej metodą, do świadomości słuchacza przebija się głównie monotonne mielenie i brak pazura. Benediction nigdy nie był szczególnie agresywny, ale tym razem zdecydowanie daje się we znaki brak mocy. Zespół nie jest już odpowiednio ciężki lecz raczej ociężały. Wiało z tej płyty nudą 20 lat temu, niestety wieje i dziś.
Być może sami muzycy nie byli do końca zadowoleni z rezultatów swych działań, bowiem jakiś czas po premierze "The Dreams You Dread" do fanów zaczęły docierać pogłoski o rozpadzie zespołu. Jednak wydany w 1998 roku "Grind Bastard" pokazał, że panowie wciąż mają coś do powiedzenia. Już mocarne otwarcie w postaci "Deadfall" i punktowo wybijającej się perkusji pokazuje, że będzie świetnie. I rzeczywiście jest, bo "Grind Bastard" ma właściwie tylko jedną wadę - jest zdecydowanie zbyt długi. Godzina tego rodzaju grania bywa przytłaczająca; chyba lepiej byłoby poprzestać na klasycznych trzech kwadransach. Najważniejsze jednak, że formacja dość niespodziewanie powróciła z najmocniejszym, najszybszym i najbardziej agresywnym, a chwilami nawet niemal zadziornie punkowym ze wszystkich dotychczasowych krążków.
Wszystkie te cechy uwypukliła świetna produkcja. W booklecie wymieniono nazwiska niejakiego Ala Kinga, współpracującego z kapelą przy wcześniejszych albumach, Paula Johnsona oraz Andy'ego Sneapa. Trudno oprzeć się jednak wrażeniu, że sound "Grind Bastard" to przede wszystkim zasługa Sneapa, mistrza nadawania płytom bardzo konkretnego, walącego po mordzie power-brzmienia. Wystarczy posłuchać choćby krystalicznego soundu bębnów, na przykład podwójnej stopy w "Magnificat", walącej niczym seria ciosów w żołądek. Mistrzostwo, a Neil Hutton błyszczy tu jak diament. Zresztą tego, co Sneap potrafi zrobić z brzmieniem perkusji, najdobitniej dowiódł wydany rok później potwór "The Gathering" Testament.
Tym razem covery, na które porwali się muzycy (a licząc digipackowy bonus znalazło się ich tutaj aż trzy) nie błyszczą tak, jak wcześniej, choć najlepszy z nich - "Electric Eye" z repertuaru Judas Priest - wstydu nie przynosi. Gdyby jednak cudzesów zabrakło, płyta byłaby krótsza i jeszcze bardziej dosadna. Zdecydowanie wystarczy tu bowiem bardzo równy, mocny materiał autorski, którego swoistym podsumowaniem są przeszło 7-minutowe utwory - tytułowy oraz "I". Powróciły pomysły, powrócił entuzjazm, powróciła chęć grania, a proste galopady czyli trademark Brytyjczyków nigdy jeszcze nie brzmiały tak dobrze. "Grind Bastard" to Benediction w doskonałej formie.
Ocena 9/10 dotyczy "Transcend the Rubicon" i "Grind Bastard". "The Dreams You Dread" zasłużył sobie na dwa oczka mniej.
Szymon Kubicki