Kiedy takie tuzy deathcore’a jak Suicide Silence czy Chelsea Grin zawodzą, jedynym wyjściem dla fana tego gatunku jest odnalezienie innego, mniej znanego zespołu, który zaspokoi głód agresywnej gitarowej młócki, przepełnionej moshowymi zwolnieniami.
Tylko jak znaleźć coś naprawdę godnego uwagi, gdy praktycznie codziennie premierę mają kolejne core’owe wydawnictwa? Jednym z najlepszych wyjść jest sprawdzenie nadchodzących premier na stronach najbardziej znanych wytwórni. Dzięki takiej praktyce na stronie Nuclear Blast trafiłem na drugi album Aversions Crown, którego premiera miała miejsce kilka dni temu.
Australijską kapelę kojarzyłem już wcześniej dzięki singlowi "Hollow Planet", będącym jednocześnie utworem otwierającym omawiane wydawnictwo. Gitarowe galopady, niesamowicie ciężki wokal oraz liczne breakdowny sprawiły, że ten sekstet stał się dla mnie jednym z najbardziej obiecujących zespołów z gatunku. Podopieczni Nuclear Blast stworzyli album niesamowicie ekstremalny, oczywiście w kontekście muzyki core. Praktycznie w większości kompozycji doświadczymy lawiny blastów, która dzięki odpowiedniemu masteringowi Marka Lewisa zyskała potężną moc. W sumie trudno się temu faktowi dziwić, skoro Amerykanin odpowiadał wcześniej za nagrania takich gwiazd jak The Black Dahlia Murder, Unearth czy chociażby Cannibal Corpse.
Pomimo tego, że australijski zespół od początku do końca atakuje nas seriami gitarowych riffów wystrzeliwanych niczym z karabinu maszynowego, nowym nagraniom nie brakuje odpowiedniej głębi. Dzięki kilku zabiegom, będącym zapewne efektem końcowego mixu, "Tyrant" nie brzmi jak kolejny sztuczny deathcore’owy produkt zza Oceanu. Pomimo niesamowicie szybkiego tempa poszczególnych kawałków, nawet niewprawiony słuchacz zda sobie sprawę, iż ma do czynienia z efektem współpracy kilku świetnych muzyków, a nie jedynie zaprogramowanego komputera.
Dzięki Aversions Crown odzyskałem wiarę w to, że deathcore jeszcze nie umarł, czego zapewne życzyłoby sobie wielu metalowych ortodoksów. "Tyrant" wraz z ostatnim wydawnictwem Martyr Defiled są dla mnie pretendentami do albumu roku. To płyty kompletne, praktycznie bez żadnych słabych stron. Przynajmniej w porównaniu do całej reszty popłuczyn, przez które musiałem przebrnąć zanim dotarłem do nagrań Australijczyków.
Marcin Czostek