Kultowa kapela Nevermore została rozwiązana w 2011 roku. Pustkę po niej stara się wypełnić reaktywowane Sanctuary.
Wszystko dzieje się w Seattle. To tam historia zatoczyła koło, ponieważ na początku lat dziewięćdziesiątych oddziaływanie grunge’u jest tak duże, że oficjalny dystrybutor Sanctuary domaga się od twórców kapeli, aby dostosowała swoje brzmienie do popularnego gatunku. Muzycy odmawiają, a dwóch z nich postanawia założyć Nevermore. To wokalista Warrel Dane i basista Jim Sheppard, którzy wkrótce werbują też jednego z gitarzystów Sanctuary Jeffa Loomisa. Dwadzieścia lat później Nevermore upada, a Dane i Sheppard wracają na stare śmieci. Początkowo zapowiadało się, że w reaktywowanym Sancturay na dłużej znajdzie się także Jeff Loomis, ale uznany gitarzysta ostatecznie nie doszedł do porozumienia z Dane’em i Sheppardem. Kapelę uzupełnili więc Lenny Rutledge, Brad Hull i Dave Budbill. W tym składzie został zarejestrowany pierwszy od ćwierć wieku album studyjny zespołu zatytułowany "The Year The Sun Died".
Materiał o wiele bardziej wzbudza skojarzenia z twórczością Nevermore, niż z nagraniami Sanctuary z końca lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. To zresztą bardzo naturalne skojarzenia. Sądzę, że gdyby działalność Sanctuary nie została zawieszona to kolejne płyty zespołu brzmiałyby… jak znane nam nagrania Nevermore. Na "The Year The Sun Died" otrzymaliśmy więc jedenaście utworów utrzymanych w soczystym heavy metalowym klimacie z akcentami porządnego speed n’ power metalu (wyjątek stanowi dostępny w edycji rozszerzonej cover The Doors o narkotycznym posmaku). Trzeci duży album Sanctuary wypełnia całe mnóstwo ostrych i agresywnych zagrywek gitarowych, a także grupa niezłych, czasem wirtuozerskich solówek. Duet gitarowy Rutledge i Hull na "The Year The Sun Died" zagrał ostro i precyzyjnie, co pozwala zamknąć dyskusje na temat nieobecności Loomisa. Sprawdźcie zresztą takie utwory, jak "Arise and Purify", "Question Existence Fading", "Frozen" albo "The World is Wired", aby przekonać się, że aktualni gitarzyści formacji wiedzą na czym polega heavy metal z Seattle.
Tyle, że reaktywowana kapela to nie tylko zestaw mniej lub bardziej dynamicznych kompozycji w standardzie gatunku, ale też charakterystyczne żonglowanie tempem. Muzycy Sanctuary wypełnili nowe utwory korytarzami riffów, partii basu i perkusji, następnie zaś próbowali wydostać się z nich schodami ewakuacyjnymi zbudowanymi z podniosłego brzmienia lub przez piwnicę, gdzie zaczaiły się mrok i niepewność. W pierwszy klimat wpisuje się choćby piękna ballada "I Am Low", a drugiemu odpowiadają posępne kompozycje w stylu "Exitium (Anthem of the Living)", "The Dying Age" i utworu tytułowego poprzedzonego zgrabnym instrumentalem "Ad Vitam Aeternam". To wszystko sprawia, że krążek "The Year The Sun Died" jest materiałem niebanalnym, nagranym w wysokim standardzie właściwym dla Nevermore, a także pełnym niesamowitych zagrywek instrumentalnych i... wokali. Na koniec chciałbym zaznaczyć wielką formę Warrela Dane’a, będącego jednym z najbardziej charakterystycznych wokalistów w metalu. Muzyka, który na "The Year The Sun Died" zaprezentował najwyższą formę.
Pod wpływem tego albumu mógłbym jeszcze mnożyć liczne przymiotniki w tonie pochwalnym. Kapela nagrała świetny materiał, choć po upadku Nevermore wiele osób nie wierzyło w reaktywację Sanctuary, traktując to jako mało wiarygodne wyobrażenia Dane’a czy Shepparda. Tymczasem powrót kapeli stał się faktem dokonanym, o czym świadczy "The Year The Sun Died". Ten materiał to kolejny logiczny etap rozwoju heavy metalu z Seattle. To respirator dla dziedzictwa Nevermore. Let the serpent follow me, let the serpent follow us!
Konrad Sebastian Morawski