Płyta piosenek męczących - tak w skrócie można opisać najnowsze dokonanie zespołu Dual Coma.
Metalcore'owa załoga w tym roku kończy dziesięć lat. Okrągłą rocznicę najlepiej świętować przy dźwiękach nowych kawałków, więc katowiczanie spięli się i wypuścili kilka miesięcy temu krążek "The Diary", który niedawno trafił w moje ręce. I sprawił mi nie lada problem.
Muzycznie nie mam do czego się przyczepić. Dual Coma ładnie rzeźbi kolejne riffy, czy to brutalnie łamiące kręgosłupy, czy też cieplejsze, wpuszczające nieco światła do agresywnych utworów zespołu. By nie szukać daleko - otwierający płytę "Fire Walk With Me" świetnie łączy moc i klimat zwolnień. Wielkie brawa należą się za unikanie schematyczności w kawałkach. Większość z nich to nieregularne, wielowątkowe formy, mimo że zamknięte w 3-4 minutach. Ciężko nie docenić tych zmian nastroju, które funduje nam chociażby "Disintegration", rozpoczynające się od skradającego, szeptanego motywu, później wybuchające z całą mocą i znów wracające do cichego matecznika. Wszystko to obleczone w znakomite zagrywki, zmiany rytmów, dobrą aranżację - jest naprawdę dobrze!
Cóż jednak z tego, skoro wokaliści (wymieniają się Czubaka, Szwagier i Lechoo) tak niemiłosiernie męczą bułę, że ciężko znieść Dual Comę w dawce większej, niż dwie piosenki? Najgorzej wychodzi im czysty śpiew: słychać, że chłopaki okrutnie się męczą ze swoimi niełatwymi partiami i zamiast spróbować je jakoś uprościć, a przez to uczynić bardziej przystępnymi dla słuchacza, oni walą po górach. Wyduszone ostatnim tchem "The Calling", koszmarnie rozedrgane "Revolution" (nawet, gdyby poprawnie zaśpiewano partię zwrotki w tym numerze i tak bym jej nie zniósł), pseudoromantyczne zawodzenia w "Last Journey". Ufff, zmęczyłem się.
Moim zdaniem na dziesiąte urodziny Dual Coma najlepszy prezent sprawi sobie, jeśli zatrudni gardłowego z prawdziwego zdarzenia. Szkoda tak dobry piosenek na tak marne wokale.
Jurek Gibadło