W momencie, kiedy postawiłem już krzyżyk na muzyce sludge’owej i doomowej, usłyszałem na koncercie 71tonman.
Zespół stał się dla mnie ostatnią deską ratunku, jeśli chodzi o powyższe gatunki muzyki niepopularnej. Ich siła przekazu muzycznego wbiła mnie w podłogę. Wszystko się zgadzało, każdy dźwięk, przedłużona nuta na delay’u, czy wreszcie niemiłosierny ryk Justyny. Zostałem fanem, zanim jeszcze dotarł do mnie ten fakt. Potem mogłem już tylko czekać na płytę.
Opłaciło się czekać. Pięć utworów-kolosów, 43 minuty samego piekła. Zespół stworzył niemal komiksową otoczkę wokół albumu, tworząc ze swojej nazwy bohatera opowieści. Tytułowy 71tonowy mężczyzna zostaje zbudzony przez Dr. Psycho, który chce z jego pomocą zniszczyć świat. Pamiętajmy jednak, że mamy do czynienia z muzyką uznawaną za powolną, czasem leniwą. 71tonman odmawia więc współpracy. Mało tego! Denerwuje go fakt, że ktoś ośmielił się go obudzić… I zaczyna się szaleństwo. Z kolejnych utworów dowiadujemy się m.in. o wynalazkach Doktora Psychicznego, stworzonych w celu siania rozpierduchy (patrz "Bacon Bomb", "Cyborg Jesus" i "Face Fuckin Machine"). Okładka współgra z zawartością płyty, chociaż wykonaniem nie powala. Podobnie jest z brzmieniem albumu. Materiał został nagrany w całości w sali prób zespołu. Pewne uchybienia brzmieniowe były wiec nieuniknione, jednak zważywszy na wspomniany, plugawy (nie jest to cecha negatywna) charakter kompozycji, moim zdaniem to połączenie zdecydowanie daje radę.
Co do utworów… Użyłem słów takich jak ‘plugastwo’, ‘piekło’. Dorzucę jeszcze ‘ciężar’, ‘dostojeństwo’, ‘power of the riff compels me’. To wystarczy, żeby opisać siłę rażenia poszczególnych kawałków. Dla przykładu, riff otwierający “Dr Psycho" burzy mi ściany w mieszkaniu, zaś jadowitość wokalu wpędza w kolejne koszta remontowe.. A oderwać się od tego nie można!
Moją uwagę najbardziej przykuwa czwarty w kolejności "Cyborg Jesus". Czuć w nim frustrację, pogardę dla świata, przy jednoczesnym marszowym bicie, który zapowiada nadchodzącą, nieuchronną zagładę. Widziałem już x razy 71tonman na żywo i nadal mam ciary przy tych kawałkach. Zresztą każdy utwór, mimo powolnych temp, wyrywa się do przodu. Nawet ostatni, monumentalny w konstrukcji "71tonman" (okraszony pod koniec niespodziewanymi blastami) nie do końca pozwala nam wygodnie rozsiąść się z bongiem w fotelu. Cóż to jest, ten pierwiastek szaleństwa? Moi drodzy, to się nazywa energia.
Jedyne do czego mógłbym się teoretycznie przyczepić, zważywszy na moje zmieniające się podejście do muzyki sludge-doomowej, to końcówki utworów. Psychodeliczne, rozwleczone do granic absurdu, wpędzające słuchacza w szaleństwo… W tym szaleństwie jest metoda, dzisiaj jednak nie do końca trawię takie zagrywki, zwłaszcza w wersjach płytowych. Na koncercie jednak tworzy się z tych swoistych pejzaży fajny klimat.
Słów kilka o wokalistce. To, co Justyna robi ze swoim głosem przyprawia mnie o palpitacje serca. Niektórym recenzentom tego albumu wymsknęło się już stwierdzenie, iż w zespole mamy dwa wokale - jeden męski od niskiego darcia japy, a drugi żeński od scream’ów i czystego śpiewu. Tymczasem zdziwienie - Justyna wszystko robi sama. Równie sprawnie jak na płycie (a nawet jeszcze lepiej, gdyż dochodzi aspekt wizualny!) radzi sobie na koncertach. Innymi słowy - warto zobaczyć 71tonman w akcji i kupić ich płytę. Może nawet dokładnie w tej kolejności, gdyż obawiam się, że brzmienie albumu może niektórych z Państwa niepotrzebnie zniechęcić.
Piotr Rutkowski