Kanada jest wielka nie tylko pod względem powierzchni i liczby ludności, ale też dlatego, że wydała na świat Jeffa Watersa, o czym najlepiej świadczy kolejny album jego flagowego zespołu zatytułowany "Feast".
Lata lecą, a charyzmatyczny muzyk z Ottawy wciąż utrzymuje dobrą formę. Czternasty album studyjny Annihilator stanowi bowiem kolejny mocny punkt w dyskografii zespołu. Daleko mu do najważniejszych dokonań Watersa, ale to wciąż solidna dawka kanadyjskiego thrash metalu, wzbogaconego tym razem o kilka dość kontrowersyjnych pomysłów. Jak to bywa z kontrowersjami, jednych ekscytują, drugich odrzucają. Będzie tak w przypadku wyjątkowo lekkostrawnych utworów, które dotąd nieczęsto gościły w twórczości Annihilator. Mam na myśli romansujący z funkiem "No Surrender" i wyjątkowo zwiewną balladę "Perfect Angel Eyes". To utwory, które z thrashem mają niewiele wspólnego. Mnie jednak taki Annihilator przekonuje, bo urozmaica trochę już przebrzmiałą formułę ostatniej twórczości zespołu.
Nie da się ukryć, że "Feast" stanowi zauważalne odejście od pomysłów zarejestrowanych na self-titled z 2010 roku. Wszakże na krążku znalazło się zdecydowanie mniej niż kilkadziesiąt solówek, a utwory rozpisane są na instrumenty w taki sposób, że poszczególne zagrywki bardziej urozmaicają brzmienie kapeli, niż ściągają je do hermetycznego agresywnego klimatu. Nie chcę powiedzieć, że Annihilator zelżał w porównaniu do ostatniej płyty, ale na pewno stał się na "Feast" zespołem wychodzącym znacznie szerzej poza terytorium thrash metalu i buntu leżącego u podstaw gatunku. Struktura płyty nie wyróżnia się spośród dotychczasowych nagrań formacji, ale to wszystko, co znalazło się w kolejnych utworach sprawia, że Annihilator mniej więcej na trzydziestolecie swojego istnienia znalazł się na horyzoncie jeszcze dotąd niezbadanym. Na razie dosyć nieśmiało, oszczędnie, tak aby nie zrazić swoich fanów.
Nie należy bowiem mówić o "Feast" wyłącznie poprzez pryzmat kilku zmian. Annihilator to zespół, który wciąż mocno zasuwa na gitarach, gitarach, gitarach… i perkusji. Te proporcje są zachowane celowo, bo jak to bywa w przypadku Watersa, zresztą nie tylko Jeffa, jego instrumenty muszą odgrywać rolę pierwszoplanową. W istocie na "Feast" otrzymaliśmy kolejną wielką partię riffów i solówek tego znakomitego gitarzysty. Wejściowy "Deadlock" zdradza potencjał by wpisać się w najbardziej wściekłe nagrania zespołu, w mniejszym natężeniu także pulsujący "Smear Campaign" i trochę zwariowany "Wrapped", w którym można usłyszeć Danko Jonesa. Zawartość "Feast" to także kilka bardzo klasycznych konstrukcji, gdzie do urozmaiconego thrashmetalowego nastroju wprowadzają pisane heavy metalową klasyką wstępy. Na pierwszy plan w tej materii wysuwają się "Fight The World" i następujący tuż po nim "One Falls, Two Rise". To Annihilator jakiego już w przeszłości poznaliśmy. Annihilator, którego nie można nie lubić.
Muszę też dodać, że wartość tego dzieła wydanego w 2013 roku, znacząco podnosi tegoroczne wznowienie, w skład którego wszedł krążek pt. "Re-Kill". Znalazło się na nim piętnaście zarejestrowanych na nowo wielkich numerów grupy z okresu, gdy nie było w niej Dave’a Paddena. Możecie więc spodziewać się utworów sięgających klasycznych czasów "Alice in Hell" czy "Never, Neverland". To dobra inicjatywa, rzekłbym nawet rewelacyjna jeśli idzie o warunki edycji limitowanej i sam efekt wykonania, czemu więcej zespołów nie wpada na taki pomysł? Na dodatkowym krążku niespodzianki się nie kończą, bo w omawianej przeze mnie edycji znalazła się też płytka DVD z zapisem koncertu Annihilatora z Wacken w 2013 roku. Całość ozdobiła rewelacyjnie zaprojektowana trójwymiarowa okładka. To drobiazgi, a potrafią ucieszyć nawet zbliżającego się do trzydziestki gbura.
Podsumowując myślę, że kilka nowych pomysłów Watersa stanowi ciekawe odświeżenie twórczości Annihilatora, ale jednocześnie nie wpływa znacząco na bardzo dobrą formę zespołu. To także znakomita okazja do przypomnienia sobie kilkunastu klasyków z dyskografii formacji, w które tchnięto świeżego ducha. Czternasty album studyjny Kanadyjczyków stanowi więc pozycję obowiązkową na thrash metalowym podwórzu. Nawet jeśli w ubiegłym roku zaopatrzyliście się w "Feast" to spróbujcie sobie zorganizować tegoroczną edycję specjalną. Warto.
Konrad Sebastian Morawski