W 1994 roku młodziutkie Melanie Lynskey i Kate Winslet debiutowały na wielkim ekranie w znakomitym "Heavenly Creatures" Petera Jacksona, który w owym czasie mógł jedynie śnić o ekranizacji prozy Tolkiena.
W tym samym roku dwójka Austriaków inspirowana opowieściami ze Śródziemia nagrała promo oraz dwa splity, które rok później przyniosły owoc w postaci pełnowymiarowego albumu "Lugburz". Kiedy na ekrany kin wkroczyła pierwsza część "Lord Of The Rings" w reżyserii Jacksona duet z Austrii miał już na koncie pięć płyt, w tym wydaną w tym samym roku "Let Mortal Heroes Sing Your Fame ". Wtedy proporcjonalnie do rosnących zysków New Line Productions z kolejnych ekranizacji zanikała aktywność Summoning. Jeszcze w 2006 roku wydali bardzo przeciętne "Oath Bound" i zamilkli na dobre. Aż do ubiegłego roku, kiedy po siedmiu latach przerwy postanowili o sobie przypomnieć. I zrobili to w dobrym stylu.
Tyle historii. Muzycy z Wiednia pomysł na granie mieli prosty. Surowe, dostojne, niezwykle proste blackowe riffy (w sam raz do uczenia się przez początkujących gitarzystów) łączyli z klawiszowymi orkiestracjami i programowanymi bębnami. Jednak nie wirtuozerią wykonania uwodził duet, a klimatem, jaki z łatwością kreował. Wzbił się na wyżyny na trzecim krążku "Dol Guldur" i podtrzymywał formę, jednocześnie poprawiając brzmienie materiału wraz z kolejnymi wydawnictwami. "Old Mornings Dawn" śmiało można ustawić na pudle, gdyż bez wątpienia jest to jeden z najlepszych krążków Summoning.
W klimat wprowadza już świetna okładka, którą jest obraz dziewiętnastowiecznego amerykańskiego malarza George'a Hetzela. Jego naturalistyczne dzieło znakomicie komponuje się z muzyczną zawartością. Od razu wiadomo, czego oczekiwać. Zanurzymy się w mroczny świat Tolkiena.
Intro nie pozostawia złudzeń. To Summoning jaki znam i lubię. Szepty, niemal kościelny organowy temat, chóry, monumentalne bębny, wszystko zarejestrowane z charakterystycznym pogłosem. Muzyka Summoning zawsze w pewnym sensie odzwierciedlała świat wykreowany przez Tolkiena. Piękno sąsiaduje z brzydotą. Wzniosłe, majestatyczne utwory jaśnieją, jednak szpecą je blackowe wokale. Dobro i zło. Istniejące obok siebie.
"Old Mornings Dawn" jest wreszcie dobrze wyprodukowanym albumem zespołu. Wszystkie dźwięki są słyszalne, co czasem szwankowało na wcześniejszych materiałach. Austriacy zaskakują kreatywnością. Gitarowe riffy już nie stanowią jedynie wypełniacza, niewiele znaczącego tła. Wciąż są proste, żeby nie powiedzieć prymitywne, ale są bardzo chwytliwe, zapamiętywalne i charakterystyczne oraz bardzo zgrabnie prowadzą przez poszczególne kompozycje. To też sztuka. Wie to każdy, kto słyszał albumy Burzum i jego prymitywne riffy o magnetycznej wręcz mocy. Z pewnością na świecie jest mnóstwo znakomitych gitarzystów, którzy potrafią zagrać wszystko, ale nie potrafią wymyślić choćby jednego chwytliwego riffu. I odwrotnie, Protector może nie jest wirtuozem, ale wie jak stworzyć prosty dobry riff. Podobnie jest z programingiem i klawiszami. Aranżacje bębnów są dopracowane w każdym szczególe, intrygują mnogością brzmień. Podobnie klawisze, ciężko zliczyć ile dźwięków jest tu użytych, można odkrywać poszczególne warstwy, rozbierać kolejne nakładki.
Austriacy poprawili również same kompozycje i ich aranże. Zgrabnie rozrzucili poszczególne akcenty brzmieniowe. To już nie jest jeden riff z klawiszową nadbudową wałkowany od zwrotki do refrenu przez dziesięć minut. Utwory wciąż są długie, ale już nie nużą swoją monotonią. Riffy są nieznacznie modyfikowane w trakcie trwania kawałka. Duet dorzuca kolejne klawiszowe brzmienia, dodaje świetnie zaaranżowane orkiestracje oraz chóry. Całość jest bardzo dobrze przemyślana. Chwilami, gdyby utwory odrzeć z quasi blackowej powłoki, przypominają twórczość szwedzkiej Arcany. Wystarczy posłuchać "The White Tower", gdzie w tle zagubiony jest obezwładniająco melancholijny klawiszowy temat. A takich tematów jest tu dużo, zarówno gitarowych, jak i tych wygenerowanych przez klawisze.
Summoning nagrał przemyślany w najdrobniejszym szczególe album. Jak zwykle Austriacy kreują charakterystyczną aurę, niepowtarzalny klimat ale poparty jest on bardzo dobrymi kompozycjami, co nie zawsze im do końca wychodziło. Nie każdy kupi tę stylistykę, ale fani Tolkiena nie tyle zanurzą się w tym albumie, ile wskoczą z zamkniętymi oczami, tego jestem pewien. A przed nimi epicka, ponad godzinna wyprawa do Śródziemia, a nawet jeszcze dłuższa w wersji rozszerzonej albumu, wzbogaconej o dwa utwory.
Sebastian Urbańczyk