Ballad pisać nie umieją, za to uderzenie mają siarczyste. Oto Blackfinger w całej okazałości.
Pomiotów Black Sabbath na świecie ci dostatek. Jedni kochają się w ich wczesnym, zakorzenionym w bluesie graniu, inni doceniają ich pracę dla popularyzacji mrocznej muzyki. Cieszy mnie ta moda, bowiem co jakiś czas ktoś wyrzeźbi riff, który z wypiekami na twarzy będę katował przez kilka najbliższych tygodni. Do tego grona dołączyła amerykańska załoga Blackfinger.
Pochodząca z Chicago kapela ściągnęła do siebie byłego wokalistę Trouble, Erica Wagnera, wysypała na swoje instrumenty tonę piachu i zabrała się za komponowanie chroboczącego, miejscami mozolnego, miejscami rock'n'rollowego materiału. Zaczyna jednak źle, od nudnej, zagranej bez polotu metalowej ballady, "I Am Jon". Ani to wzrusza, ani chwyta za serce - trzy minuty wyjęte z życiorysu. Na szczęście szybko mijają, by odsłonić sabbathowaty walec "Yellowood", jeszcze strasznie typowy, jeszcze niezbyt porywający, ale zapalający światełko na końcu tunelu. Okazuje się nim sympatyczny rocker "Why God" z mocnym, ciętym riffem rodem z początku lat '90. Aż wreszcie dochodzimy do motywu, który z pewnością zakotwiczy w moim playerze na kilka dni: "Here Comes The Rain". Ta zagrywka to niby nic nowego - mnie przypomina partię Kirka Windsteina z "In The Thrall Of It All" Down - ale ma w sobie power i chwytliwość na poziomie "gigant". I jeszcze na dodatek przechodzi w wyborną solówkę - brawa.
Tak, jak zasugerowałem na wstępie, agresywne fragmenty to niewątpliwy atut "Blackfinger", słabiej jest ze spokojnymi. Jeszcze leniwe, southernowe "On Tuesday Morning" czaruje ładną palcówką, ale już dołujący "As Long as I'm With You" z koszmarnie brzmiącą wiolonczelą zupełnie odpycha. Zanudzić na śmierć może też łzawe "For One More Day" - Eric jęczy, koledzy nie mają pomysłu na mądre poprowadzenie kompozycji. Zgadza się tu tylko solo.
Na szczęście ballady stanowią mniejszy wycinek ciasta Blackfinger. Trochę psują jego smak, ale całość i tak daje sporo radości jedzącemu.
Jurek Gibadło