Voidhanger powrócił z drugim długogrającym albumem "Working Class Misanthropy" i ponownie zasiał śmierć, pożogę i zniszczenie.
Kiedy po premierze debiutanckiego longa "Wrathprayer" rozmawiałem z Zyklonem, gitarzystą i basistą Voidhanger, zaprzeczał on pogłoskom jakoby w obozie Infernal War źle się działo. Cóż, minęły od tego czasu dwa lata, Infernal War wciąż milczy, natomiast to oldschoolowe trio wychynęło z cienia z drugim pełnym albumem. Zostawmy więc IW i wszelkie do niego porównania, które mogłyby nasuwać się podczas odsłuchu "Working Class Misanthropy" i skoncentrujmy uwagę na Voidhanger, jako bycie w pełni samoistnym, tym bardziej, że stojący za nim muzycy z pewnością właśnie tego oczekują.
Formacja działa prężnie, co roku wydaje nowy materiał (w 2012 pojawiła się epka pt. The Antagonist), a wraz z "Working Class Misanthropy" zmieniła barwy klubowe z niemrawego ostatnimi czasy Witching Hour Productions na - jakżeby inaczej - Pagan Records. Kolor koszulek, w jakim prezentuje się ta ekipa, nie ma jednak większego znaczenia - tym bardziej, że i tak zawsze będzie to czerń, bo liczy się tu przede wszystkim solidne pierdolnięcie. Na tym polu zespół nie zawiódł, a przy okazji szczęśliwie nie rozczarował również, jeśli idzie o świeżość i naprawdę wysoką przyswajalność materiału (i to bez rezygnacji z ogromnego ładunku agresji).
Przymiotnik "świeży" w odniesieniu do tak oldschoolowego, klasycznie metalowego grania, które po brzegi wyładowane jest odniesieniami do herosów thrashu czy blacku (zwłaszcza w "Days of Cathartic Solitude" - wsłuchajcie się w niego uważnie*), może wydać się niestosowny. Całkiem prawdopodobne, że dla niektórych określenie to nie miałoby tutaj racji bytu także dlatego, że Voidhanger w gruncie rzeczy nie zaproponował niczego nowego - poza dwoma polskojęzycznymi utworami - także w obrębie własnego stylu. "Working Class Misanthropy" to w zasadzie kontynuacja w prostej linii "Wrathprayer". Owszem, bogatsza o parę niuansów, może nieco bardziej zróżnicowana, płynnie rozpościerająca się między thrash, black i death metalem, ale w gruncie rzeczy bez większych czy istotniejszych zmian.
Tak czy owak, najważniejsze jest to, że Voidhanger to rodzimy, trochę mniej zapatrzony w Celtic Frost odpowiednik Aura Noir. Wydaje mi się, że muzycy tria nie mieliby za złe takiego porównania. Ponownie w całości kupuję sposób, w jaki formacja udowadnia, że metal powinien być wulgarny, gwałtowny i brutalny. W recenzji debiutanckiej płyty wspomniałem o środkowym palcu, skierowanym w stronę współczesnych pseudo-metalowych, grzecznych grupek i tamto zdanie wciąż pozostaje aktualne. Voidhanger ma nieskomplikowaną wizję świata - na maksa napieprzać, ani na chwilę nie zapominając jednak o autentycznej chwytliwości kawałków, bądź co bądź w całości opartych na sprawdzonych przed wielu laty i klasycznych patentach. Tę wizję można przyjąć albo nie; a miłośnicy ozdobników, artyzmu i wzniosłych uczuć w metalu powinni po prostu zmienić płytę.
Jeśli o mnie chodzi, nie znajduję słabszych punktów na "Working Class Misanthropy". Podobają mi się nawet polskojęzyczne kawałki, choć nie ukrywam, że zawsze wolałem teksty tworzone w języku Szekspira. Nasza mowa coraz częściej pojawia się na krążkach polskich blackowych kapel, a Voidhanger nie tylko popisał się naprawdę sensownymi nihilistycznymi tekstami, które doskonale wpasowały się w kontekst gatunku, ale zadbał również o to, by wzmocnić je urywającą łeb warstwą instrumentalną. Niby nic nowego i oryginalnego, a ile w tym radości. "Working Class Misanthropy" zapętlił się w moich słuchawkach na dłuższy czas. "Nikt, nic, nicość!"
* ile tytułów kultowych albumów wyłapaliście w tekście?
Szymon Kubicki