Pięć albumów i sześć pracowitych lat funkcjonowania w oryginalnym, klasycznym składzie. A przy okazji, sentymentalna podróż z prawdziwego zdarzenia. To wszystko zamknięte zaś w niewielkim boksie, zatytułowanym "Original Album Series" i opatrzonym logo Testament.
(Uwaga! Kombatanckie wyznania. W razie potrzeby opuść pierwszy akapit)
Testament od zawsze był, obok Slayer, moim ulubionym zespołem thrashmetalowym. Od zawsze, czyli od chwili, gdy lata temu w me ręce wpadła 90-minutowa kaseta Stilon Gorzów, której jedną stronę zajmował nagrany z radia "South of Heaven", drugą zaś "The New Order", drugi krążek bohaterów tej recenzji. Obydwa materiały ukazały się w odstępie dwóch miesięcy w 1988 roku. Zjechana na amen taśma po latach zaginęła gdzieś w odmętach historii, ale pozycja obydwu bandów na moim prywatnym thrashowym firmamencie do dziś pozostała niezmieniona.
Nieokiełznany "The Legacy", ambitny "The New Order", kanoniczny "Practice What You Preach" i jego nieco wtórny kontynuator "Souls of Black" oraz kontrowersyjny i niestety słabiutki "The Ritual". Tak najkrócej można by podsumować pierwszy okres funkcjonowania Testament, który - uskrzydlony w 1986 roku kontraktem z wydawniczym olbrzymem Atlantic Records - nieustannie koncertował i niemal co roku wydawał nowe krążki. Właśnie wtedy ukształtował się charakterystyczny, jedyny w swoim rodzaju styl formacji, a ciężka praca w końcu zaczęła przynosić owoce. Choć Testament, zapewne z powodu nieco opóźnionego startu, zawsze był "tym piątym", krok za plecami sztucznego tworu pod tytułem Wielka Czwórka (w której Anthrax zajmuje swą pozycję chyba tylko przez zasiedzenie), dziś to niekwestionowana legenda gatunku, która przetrwała wiele trudnych chwil, a mimo to wciąż nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Wszystko zaczęło się równe 30 lat temu, gdy w 1983 roku powstała formacja Legacy. Gdyby wówczas zespół wydał swój pierwszy album, być może Big4 wyglądałaby dziś zupełnie inaczej. Tak się jednak nie stało i debiut "The Legacy" ukazał się dopiero 4 lata później, pod szyldem zmienionym w międzyczasie na Testament. Chwilę wcześniej ukształtował się klasyczny skład, który stworzyli Chuck Billy (wokal), Alex Skolnick (gitara), Eric Peterson (gitara), Greg Christian (bas) oraz Louie Clemente (perkusja), i który rozpoczął marsz do thrashmetalowej ekstraklasy. Ogromny krok w tym kierunku Amerykanie wykonali już na "The Legacy", jednym z najlepszych debiutów w historii thrashu (i być może nie tylko), który przyniósł same, po dziś dzień doskonale broniące się strzały, do których kapela - mimo infantylnych tekstów - regularnie wraca na koncertach.
Minął ledwie rok, a Testament powrócił na scenę z "The New Order". Nowy porządek przyniósł ambitniejsze dźwięki i pokazał ogromny progres kompozycyjno-wykonawczy zespołu. Alex Skolnick błyszczy tu jak reflektor i gdzie tylko może wstawia swoje popisy, Chuck Billy odkrył wokalną manierę, którą miał konsekwentnie posługiwać się przez następne lata, a lepsza produkcja materiału świetnie uwypukliła fakt, że Greg Christian nie znalazł się w tym towarzystwie przez przypadek. W kolejnym roku zespół zaprezentował "Practice What You Preach", album bardziej bezpośredni od wcześniejszego, który ostatecznie zdefiniował styl Testament i stał się swoistym wzorcem, do którego będą odnoszone kolejne płyty Amerykanów. Wszystko jest tu idealnie poukładane, nawet klasyczna metalowa ballada o jakże zaskakującym tytule "The Ballad", poprzedzona świetnym popisem Skolnicka, ma tu własne, jak najbardziej logiczne, uzasadnienie. Billy pokazał, że potrafi doskonale zaśpiewać, a Skolnick, że jest gitarzystą, którego horyzonty wykraczają daleko poza gatunek, co zresztą miało później niemały wpływ na dalsze losy Testament.
Prawdopodobnie zbyt szybkie tempo pracy sprawiło, że kolejny krążek "Souls of Black" nie był już tak świeży, jak dotychczasowe płyty. Zespół kontynuował stylistykę z "Practice What You Preach", ale tym razem w nieco mniej przekonujący sposób. Choć dziś album ten broni się w zasadzie bez problemu, w chwili premiery wyraźnie sygnalizował spadek formy kwintetu. Muzycy prawdopodobnie zdawali sobie z tego sprawę, decydując się na nieco dłuższą przerwę oraz - za podszeptem coraz bardziej znudzonego Skolnicka - na pewną stylistyczną woltę. Flirtujący z mainstreamowym rockiem "The Ritual" (1992), choć nie był wielką rewolucją i wciąż zawierał typowo testamentowego ducha, okazał się jednak wizerunkową porażką. Poza "Electric Crown", nowa odsłona Testament brzmi nieprzekonująco, a muzycy wyraźnie męczą się, usiłując odnaleźć się w nowej skórze. Wkrótce okazało się, że "The Ritual" był łabędzim śpiewem tego składu. Zespół opuszczają Alex Skolnick i Louie Clemente, kończąc tym samym pierwszą epokę w działalności Testament. Na szczęście, co cię nie zabije, to cię wzmocni; kapela dość szybko wróciła do formy, ale to już temat na inny tekst.
"Original Album Series" ukazało się w niewielkim boksie, a płyty opakowane są (to już standard) w mało widowiskowe kartonowe kopertki. Wytwórnia nie przyłożyła się niestety do jakości ich szaty graficznej. Przedruki okładek i tylnej części bookletów oryginalnych wydań recenzowanych albumów, które znalazły się na kopertkach, są dziwnie blade i jakby lekko rozmyte. Znacznie lepszą jakość wydruku można uzyskać dziś na zwykłej domowej drukarce. To jednak jedyny mankament "Original Album Series", bo przecież z jakością jego zawartości muzycznej nie sposób dyskutować. Ciekawi mnie tylko, do kogo właściwie, poza kolekcjonerami wszystkich edycji, skierowane są tego rodzaju wydawnictwa. Kombatanci od lat mają już przecież wszystkie te płyty na półce, a młodzież woli mpch**ki. Gdyby jednak ktoś zechciał za jednym zamachem uzupełnić swą dyskografię o kilka (kultowych!) płyt na fizycznym nośniku, których po prostu nie można nie znać, "Original Album Series" wydaje się całkiem sensownym rozwiązaniem.
Szymon Kubicki