Kiedy zespół Adama Warrena wydał debiut, byłem podekscytowany. Ich wizja whitechapelowskiego deathcore’a była bardzo przystępna, momentami równie techniczna, ale przede wszystkim, zagrana z polotem godnym pozazdroszczenia przez deathmetalowe hordy.
Na kolejnym albumie panowie obniżyli loty, a jeszcze później, z niewyjaśnionych przyczyn, tak jak i cała rzesza innych tego typu kapel, zawiesili działalność.
W 2013 r. Oceano powrócił z nowym materiałem. Niestety, zamiast pójść w czysto deathmetalową stronę, tak jak robią ich mentorzy z Whitechapel, kwintet z Chicaco nie wychodzi poza swoją comfort zone, a jestem w stanie pokusić się o stwierdzenie, że muzycznie cofnęli się w rozwoju. Zastanawiam się, czy ten krok w tył był na pewno dobrze przemyślany. Fajnie, że wrócili do żywych, bo koncertowo Oceano to jedna z najlepszych maszyn do zabijania w całym gatunku, mniej fajnie, że Adam Warren, gość, który zdecydowanie wyróżnia się wokalem (czystym też, sprawdźcie jego nagrywki w stylistyce pop-country na YouTube!) niejako zmusił kolegów do pisania utworów prostszych, przeznaczonych wyłącznie do nierozgarniętego muzycznie odbiorcy, oczekującego jedynie bezmyślnej chłosty.
Może i "fun" z grania tego materiału live nadrabia jego kompozycyjne niedociągnięcia, ale ja tego nie kupuję. Ani notorycznych breakdownów, kompletnie spieprzonego brzmienia gitar i prymitywnych tekstów ("Slow Murder" najlepszym tego dowodem). Po prostu, muzycznej biedy nie da się tolerować. Jedynym atutem "Incisions" jest jak zawsze gra młodziutkiego perkusisty Daniela Terchina (tylu i tak często mieszanych blastów dawno nie słyszałem), oraz wyborne i miażdżące konkurencję wokale Warrena - z okazyjnym śpiewem włącznie.
Poza tym rozpacz, dno i kilka metrów mułu.
Grzegorz "Chain" Pindor