Nie chcę być złośliwy, ale w metalcore’owym światku nikt nie odczułby straty The Devil Wears Prada. Grupa, która wyniosła się na wyżyny tego nurtu doskonałą EP "Zombie" od tamtej pory nie potrafi się odnaleźć się w rzeczywistości, którą niegdyś sama kreowała.
Ich chrześcijańska wizja metalcore’a nie robi już wrażenia, a coraz słabsza prezencja największego atutu formacji - czyli wokalisty Mike’a Hranici, tylko potęguje negatywne odczucia.
Panowie nie mają do zaprezentowania niczego, czego byśmy już nie słyszeli. Co więcej, niektóre lżejsze fragmenty kojarzą mi się z Sevendust, albo może bardziej dosadnie - z komercyjnym obliczem nu-metalu. Coś tu jest nie tak i wydaje mi się, że Stwórca postawił na tej załodze krzyżyk. Może jest to kara za zbyt rock’n’rollową postawę i chełpienie się własnym fejmem, a może naturalna kolej rzeczy i rozpoczęty proces eliminacji wypalających się zespołów w tym gatunku. Tak czy owak, "8:18" jest albumem kiepskim, odstającym od ogólnie przyjętych standardów brzmieniowych i tylko pozornie brutalnym, a to, co wypada w nim najciekawiej, tj. elektronika, nie ratuje słabych riffów i wciskanych na siłę breakdownów.
Głowię się, kiedy ten zespół się pogubił, co takiego wymusiło tak poważne obniżenie lotów, i współczuję fanom formacji. Od zespołu, który ma taką pozycję, a dokładniej - jest wielki (bo jest), oczekuje się jednak więcej, a wychodzi na to, że "8:18" to krążek na odczepnego, ot żeby zapełnić dyskografię i dać scenowym dzieciakom dokładnie tego, czego oczekują. A szkoda, bo mając tak utalentowany trzon kompozytorski, The Devil Wears Prada powinni wytyczać nowe trendy w tej muzyce.
Grzegorz "Chain" Pindor