Mam wrażenie, że dość pokaźna rzesza miłośników death metalu nie traktuje Six Feet Under całkiem na poważnie. Co zatem powiedzieć o Torture Killer, zespole, który całą swą karierę oparł na możliwie maksymalnym upodobnianiu się do ekipy Chrisa Barnesa?
Torture Killer powstał jako band grający covery Six Feet Under, a od jednego z kawałków tego zespołu wziął nawet swą nazwę. Gdy dekadę temu kapela wydała pierwszy album z własnym materiałem, podobieństwo do pierwowzoru było wręcz łudzące. Żeby było śmieszniej, do fińskiej kompanii dołączył w pewnym momencie sam Chris Barnes (to tak, jakby Ozzy Osbourne został frontmanem Orchid), który znacząco wpłynął na kształt drugiego krążka Torture Killer. Po pewnym czasie Barnes wrócił na stare śmieci, a formacja konsekwentnie i z pełnym oddaniem składała hołd SFU. Na tyle konsekwentnie, że można było w ciemno obstawiać, czego spodziewać się po najnowszym, czwartym krążku zatytułowanym "Phobia".
Takiego zakładu nie przyjąłby jednak żaden bukmacher, bowiem "Phobia", choć zgodnie z niepisaną tradycją "każda płyta z innym wokalistą" została nagrana z nowym gardłowym, brzmi dokładnie tak, jak Torture Killer przyzwyczaił słuchaczy. Czy to oznacza, że należy Finów posłać na drzewo? Oczywiście można, ale paradoksalnie wcale nie ma takiej potrzeby, ponieważ "Phobia" okazuje się krążkiem zaskakująco solidnym. Co więcej, w zestawieniu z coraz bardziej męczącymi albumami Six Feet Under (nie wspominając o żałosnych żartach z cyklu "Graveyard Classics", które miały chyba największy wpływ na nieodwracalne nadszarpnięcie wizerunku zespołu Chrisa Barnesa), Torture Killer jawi się jako formacja z kilkoma autentycznymi atutami.
Najważniejszym, i po raz pierwszy tak widocznym atutem, jest... pochodzenie. Zawsze już będę chyba twierdził, że podskórne zamiłowanie do melodii Finowie wysysają z mlekiem matek, w związku z czym prawdziwa natura prędzej czy później musi dać o sobie znać. Wreszcie trafiło na Torture Killer - "Phobia" to najbardziej melodyjny album zespołu. Pomiędzy tradycyjne, bujające, podpatrzone w SFU groovy, zgrabnie wpleciono bardziej przystępne dźwięki. Na szczęście, formacja dozuje je ostrożnie i z umiarem, dzięki czemu udało się jej osiągnąć cel najważniejszy: zróżnicowanie materiału. To, moim zdaniem, kluczowa przyczyna, dla której albumu słucha się naprawdę dobrze; lepiej niż jakiegokolwiek wcześniejszego materiału z logo Torture Killer.
Tym sposobem, obok prostych, motorycznych i bardzo chwytliwych kawałków, takich jak np. "Faces of My Victims", czy zwłaszcza dwu i pół minutowej "Phobia", jest też miejsce na prawie dwa razy dłuższy "Written in Blood", opatrzony klimatycznym wstępem i interesującą środkową melodyjną partią, pierwszy w karierze numer instrumentalny ("Epitaph"), który świetnie sprawdził się jako przerywnik, a jednocześnie wstęp do zamykającego płytę 'epickiego' "Voices".
Szczerze przyznam, że jestem zaskoczony, jak zgrabnie zespół, który uważałem dotąd za grupę przeciętnych wyrobników, poukładał swój nowy materiał. Oczywiście, Finowie nie odkrywają niczego nowego, bazują na znanych, oldschoolowych patentach, ale podali je w taki sposób, by skutecznie przyciągnąć uwagę słuchacza przez pełne 35 minut trwania płyty. To w zupełności wystarczy.
Szymon Kubicki