Jørgen Munkeby to wizjoner. Muzyk, który wyznacza nowe kierunki w metalu. Od kilkunastu lat służy mu do tego Shining, zespół, który właśnie wydał swój szósty studyjny album zatytułowany "One One One".
Następca znakomitego "Blackjazz" z 2010 roku zawiera dziewięć premierowych kompozycji, nad którymi obok Munkeby’ego pracowali Torstein Lofthus, Tor Egil Kreken i Håkon Sagen, choć od razu trzeba zaznaczyć, że była to praca przy samych nagraniach, ponieważ autorem całego materiału jest oczywiście Munkeby. To temu znakomitemu muzykowi należy w głównej mierze zawdzięczać trzydzieści sześć minut wrażeń przekutych w "One One One". Słowo wrażenia jest w tym przypadku kluczem, bo po zapoznaniu się z tym dziełem blisko mi do stwierdzenia, iż Munkeby opowiada właśnie o swoich wrażeniach na temat muzyki. Tego, że w metalu jest dużo miejsca na elektronikę i jazz. I wcale nie chodzi o metal w wersji kompromisowej.
Na nowym albumie Shining nie brakuje bowiem brutalności i agresji. Metalowa ekstrema została tu podana w dosadnej formie, tak w warstwie instrumentalnej, jak i w samych historiach przedstawionych w dziewięciu utworach. Zresztą już singlowy "I Won’t Forget" zasygnalizował kierunek obrany w 2013 roku przez Munkeby’ego i zespół. Nie każdy poradził sobie z teledyskiem nagranym do tego utworu, nie każdy przebił się przez jego przesłanie, ale dla równowagi niewiele osób zdziwiła muzyczna wizytówka Shining. Blackjazzowi rebelianci z Oslo balansując pomiędzy klasycznymi metalowymi formami zdołali we wspomnianym utworze umieścić znakomitą saksofonową solówkę, oczywiście w wykonaniu Munkeby’ego. Chyba właśnie w saksofonie tkwi tajemnica tak świetnego brzmienia Shining. To instrument, który pojawiał się w najważniejszych momentach "One One One". Często w formie solówki, niekiedy pomiędzy riffami i partiami perkusji, czasem wręcz prowadząc cały utwór, jak w fenomenalnym "How Your Story Ends". Niemniej Shining to również bardzo mocno odczuwalne akcenty elektroniczne. Najlepiej świadczą o tym paranoiczne dźwięki w "My Dying Drive" i "The Hurting Game" albo dziwaczne reznorowskie wtrącenia do ciężkiego "Paint The Sky Black".
A jeśli o ciężarze mowa, muzycy Shining bardzo mocno przycisnęli na instrumentach szczególnie w "The One Inside", "Off The Hook" i "Walk Away". Trudno tu szukać jazzu, czy bardzo odczuwalnej elektroniki, ponieważ rządzą przede wszystkim gitary i perkusja. W swej soczystości pełnej zawrotnych riffów i fenomenalnych uderzeń Lofthusa, a więc człowieka, który w najcięższej odsłonie Shining odkrywa swoje najlepsze drummerskie zdolności. Bębny w "Off The Hook" brzmią porażająco! Zresztą nie mniej niż wokale samego Munkeby’ego, który nie ogranicza się do jednej konwencji, serwując nieco growlu i heavy metalowych zadziorów, ale również czystego śpiewu, a kiedy trzeba także podszeptywań i pogadanek. Czy wspominałem już, że ten człowiek to wizjoner? Jeśli nie to odsyłam do utworu "Blackjazz Rebels", najlepszej wizytówki tego, czym dzisiaj jest Shining.
Przyznaję bez oporu, że gdy tak przejeżdżały po mnie kolejne utwory z tracklisty "One One One" nie odczułem spójności, która mogłaby się pomiędzy nimi zawiązać. Ten album to raczej zestaw odrębnych historii. Każdej na swój sposób pociągającej, a także zarazem wstrząsającej. Munkeby nie preferuje klasyki. Dąży do złamania konwencji. To czysta metalowa awangarda, rzecz, która przez wielu będzie uznana zbyt trudną. Zresztą w promocji nie pomoże jej mało zachęcająca oprawa graficzna. Cóż z tego? "One One One" to kolejny krok w rozwoju Shining, kolejny krok w metalowej ewolucji.
A teraz idę pomalować moje niebo na czarno.
Konrad Sebastian Morawski