Trzynaście lat temu, niedługo po premierze "Follow The Reaper", z perspektywy czasu najbardziej klasycznego dzieła zespołu pod wodzą Alexiego Laiho, świat oszalał na punkcie przepitych Finów grających swoją wizję power/melodyjnego death metalu.
Niżej podpisany był jednym z nich, a symptomy choroby zauważył nieco wcześniej przy "Hatebreeder" i tak, aż do bardzo dobrej EP zawierającej singiel "Trashed, Lost & Strungout" dość często raczył się ich albumami.
Cóż, o ile wtedy robiły na mnie wrażenie piekielnie przebojowe kompozycje, niemałe umiejętności Laiho oraz dość ciekawy klimat i otoczka wokół zespołu, tak od wydania bardzo przeciętnego "Are You Deat Yet?", a następnie dwóch nikomu niepotrzebnych krążków "Blooddrunk" i "Relentless Reckless Forever", zespół przestał mnie interesować. Gdyby się rozpadli, pewnie nikt tak naprawdę by po nich nie płakał. Poza Finlandią, gdzie regularnie zdobywają złote płyty, popularność tej formacji spadła równie mocno jak jakość kompozycji, które umieszczają na albumach. Tylko nasz kraj (+ Japonia!), nie wiedzieć czemu, nadal kocha tych wariatów, czego daje dowód zapełniając sale krakowskich i stołecznych klubów, kiedy Finowie trafiają do Polski.
Wracając do "Halo of Blood"; album jest dość nierówny, na moje ucho skomponowany tak, aby osiągnąć (rzekomy) consensus pomiędzy fanami “starego COB" I “nowego", mocno zamerykanizowanego. Cóż, zabieg ten mógłby się udać, gdyby utwory zawierały - nawet jak na tak mocno wyeksploatowana stylistykę - coś choćby okazjonalnie świeżego, porywającego, wykraczającego poza dotychczasowe dokonania formacji. Smaczków pokroju dawno niesłyszanych w COB blastów, i riffu przypominającego Dissection w utworze tytułowym, nie traktuję jako coś nadzwyczajnego, ot, po prostu, konkretne zbrutalizowanie, od jakiegoś czasu nie porażającej ciężarem fińskiej młócki, a także - co cieszy - chwilowy powrót do początków zespołu, jeszcze pod inną nazwą.
Jak zawsze podobają mi się solówki, te na klawiszach jak i gitarowe, choć - o dziwo - tym razem to właśnie syntezatory przyciągają uwagę słuchacza. Obsługujący "parapety" Jane Wirman, odkąd pamiętam wydawał mi się niedoceniany, a jeśli był, to znacznie mniej niż na to zasługiwał. Podobnie Vadim z Dragonforce, ale to zupełnie inna historia. W każdym razie, jego partie to kawał naprawdę przemyślanej, i jak na Children of Bodom, zaskakująco dobrej oraz porywającej roboty. Dość powiedzieć, że ów charakterystyczny klimat w utworach "czildrenów" to chyba wyłącznie jego zasługa (z całym szacunkiem dla Laiho i ultra wyjadacza Roope Latvaali).
"Halo of Blood" jest albumem dość problematycznym. Jeśli by patrzeć przez pryzmat niedzielnego metalowca, który słucha takiej muzyki sporadycznie - to nowe studyjne dzieło Finów może sprawić niemałą przyjemność na długie tygodnie. Jeśli z perspektywy fana melodyjnego death metalu - Childreni od dawna są poza czołówką tego grania. Wreszcie, oceniając go z pozycji fana - jest to kolejna porcja muzyki ulubionego zespołu, który tym razem, mile przy tym rozczarowując, nie obniżył lotów, a z pewnością są tacy, którzy by im tego życzyli.
Grzegorz "Chain" Pindor