Iron Man: The Best of Black Sabbath
Gatunek: Metal
Chwilę przed premierą "13", czyli nowego albumu Black Sabbath, na polskim rynku pojawia się płytka zatytułowana "Iron Man", będąca - jak łatwo zgadnąć - kompilacją największych hitów brytyjskiej legendy.
Pierwotnie "Iron Man: The Best of Black Sabbath" ukazała się rok temu, krótko przed drugim, rozgrzewkowym koncertem kapeli w (prawie) oryginalnym składzie, który odbył się na Download Festival 2012. Cel tego wydawnictwa był więc jasny - zwiększyć (o ile to w ogóle możliwe) zainteresowanie Sabbsami, a przy okazji wyłuskać nieco kasy z kieszeni fanów. Ordynarnie marketingowy charakter tego zabiegu nie wynika wyłącznie z faktu, że z logo Black Sabbath ukazały się już całe tuziny składankowych placków, ale przede wszystkim polega na tym, że setlista "Iron Man" w 100 procentach pokrywa się z wydanym w 2009 roku krążkiem o wszystko mówiącym tytule "Greatest Hits". Pomysł genialny w swej prostocie - zmieniamy okładkę i tytuł, i jak gdyby nigdy nic wypuszczamy na rynek dokładnie to samo, a i tak z pewnością znajdą się tacy, którzy wysupłają na ów produkt trochę grosza. Universal Music Polska poszedł o krok dalej, ustawiając datę premiery "Iron Man" w naszym kraju dokładnie na tydzień przed "13", a zatem decydując się na klasyczny strzał z promocyjnej dwururki. Salwie z premierowym materiałem przyjrzymy się wkrótce, teraz pochylmy się nad nieśmiertelnymi przebojami, upakowanymi na "Iron Man".
Nad (bez)sensem wydawania kolejnej kompilacji Black Sabbath typu "the best of...", wypełnionej kawałkami doskonale znanymi wszystkim, którzy potrafią prawidłowo przeliterować słowo 'rock', nie będę się rozwodził, wszak spece od marketingu i tak wiedzą lepiej. Die hard fanom, którzy z pamięci cytują od początku od końca, od środka i na wyrywki, każdy z klasycznych albumów Sabbs z Ozzym w składzie, "Iron Man" nie przyda się do niczego. Przyjmując jednak hipotetycznie, że gdzieś w nieprzebytych ostępach Borneo ostała się na przykład jakaś niewielka populacja, której nazwa Black Sabbath nie kojarzy się z niczym, trzeba stwierdzić, że płyta ta ze swej roli może wywiązać się bez zarzutu.
Lista 14 kawałków nie pozostawia wątpliwości, że rzeczywiście mamy tu do czynienia z w miarę reprezentatywnym przeglądem tego, co najbardziej znane w twórczości Black Sabbath, choć jak zawsze przy tego rodzaju wydawnictwach każdy ma własne typy, które najchętniej by usłyszał. Mnie na przykład najbardziej dziwi obecność "Never Say Die", który pochodzi z gniota o tym samym tytule, podczas gdy żadnego reprezentanta nie doczekał się "Sabotage", wyposażony w takie łakocie, jak choćby "Hole in the Sky" czy "Symptom of the Universe". W gruncie rzeczy, zamiast przereklamowanego "Changes", wolałbym usłyszeć "Solitude" albo "Planet Caravan". Listę zarzutów można by mnożyć w nieskończoność, ale przecież nie o to tu chodzi. Każdy niezadowolony może sobie puścić któryś z pierwszych regularnych albumów Brytyjczyków, czyli rzecz, na którą rzeczywiście warto wydać pieniądze, co jednak nie zmienia faktu, że "Iron Man" to sensowna porcja muzyki, całkiem rzetelnie prezentująca zespół z klasycznego okresu.
Na koniec jeszcze jedno zastrzeżenie - ocena nie dotyczy jakości utworów, bo przecież takie wspaniałości, jak "Black Sabbath", "Paranoid" czy "Children of the Grave" wymykają się wszelkim skalom, ale samej koncepcji składanki, jako zdecydowanie ponad miarę wyeksploatowanego narzędzia, bez żenady wykorzystywanego przez wytwórnię do polowania na fanowskie euro czy dolary. Daję więc ósemkę, choć czuję, że jestem nadmiernie pobłażliwy.
Szymon Kubicki