Hatchet powstali w 2006 roku i zanim cokolwiek wydali, już mieli podpisany kontrakt z Metal Blade. Idealnie wpisali się w powracającą modę na thrash, ale tak naprawdę, poza odtwarzaniem schematów, nie zaproponowali niczego ciekawego.
Debiutancka płyta z 2008 roku, "Awaiting Evil", przyniosła dość typowy speed metal, pełen nawiązań do klasyków gatunku jak Testament czy wczesny Slayer. Trudno się dziwić, że oczekiwania wobec ich nowego albumu nie były wygórowane. Czy "Dawn of the End" pozytywnie zaskakuje?
Przede wszystkim jest jeszcze bardziej thrashowo. Silniejszy jest wpływ crossover, a więc bardziej punkowej odmiany tej muzyki. Stąd bardziej agresywne partie wokalne, krótsze kompozycje, szybsze tempo. Hatchet słucha się po prostu lepiej. Nie oznacza to jednak, że "Dawn of the End" jest płytą porywającą. Problemem Hatchet jest wtórność. Wszyscy wiemy, że Judas Priest czy Exodus to wspaniałe zespoły, ale to nie oznacza, że równie ekscytujący są ich epigoni. Amerykanie, tak w stajni Metal Blade, jak i teraz pod szyldem The End Records, nie oferują niczego, czego byśmy wcześniej nie słyszeli.
Podobnie jak debiut, i tym razem płyta Kalifornijczyków zaczyna się od utworu instrumentalnego. O ile na "Awaiting Evil" witała nas klasyczna gitara, tak tu mamy od razu rasowy thrash. "Dawn of the End" idzie zdecydowanie w tym kierunku. Mniej tu wpływów klasycznego heavy metalu, choć fascynacja Iron Maiden czy Saxon jest rzecz jasna słyszalna.
To nie jest zły album, ale krąg jego odbiorców jest raczej dość hermetyczny. Gdyby "Dawn of the End" skrócić o - powiedzmy - 1/3, wyszłoby to mu zdecydowanie na dobre. Słychać, że Hatchet tworzą bardzo dobrzy muzycy, którym granie metalu sprawia radość, ale czasami warto utemperować "entuzjazm" i nie umieszczać na płycie wszystkich nagranych kompozycji. Albo skrócić, względnie rozbić na pół blisko 6-minutowe kawałki - w thrashu taka epickość zwyczajnie się nie sprawdza. Może przy okazji trzeciej płyty muzycy Hatchet wezmą to pod uwagę.
Krzysztof Kołacki