"Pinnacle Of Bedlam" to najnowsze, siódme w dyskografii, dziecko deathmetalowych weteranów z Long Island.
Krążek, co ciekawe, zadebiutował na liście Billboardu na miejscu 152, co stanowi niezły wynik, biorąc pod uwagę gatunek muzyki uprawianej przez Suffocation. "Pinnacle Of Bedlam" nie przynosi rewolucji. Zresztą, raczej nie należało się jej spodziewać. Amerykanie zwyczajnie grają to, w czym czują się najlepiej. Jedyna zmiana, moim zdaniem, polega na mniejszym tym razem nacisku na technikę, a większej orientacji na specyficzny groove.
Zawsze, choć muszę przyznać - bardziej z przyzwyczajenia, sprawdzam kolejne wydawnictwa moich ulubieńców z lat szczenięcych. Problem polega na tym, że jak dobrych nagrań by nie prezentowali, najlepsze rzeczy już wyszły spod ich rąk. Bez względu na to, czy mowa o Morbid Angel, Malevolent Creation, Cannibal Corpse, a po naszej stronie Oceanu - Grave, Unleashed lub Pestilence, wszyscy najlepsze dzieła mają za sobą. Wyjątki się zdarzają, walczy jeszcze między innymi Immolation, chociaż wydaje się, że i oni szczyt osiągnęli na "Close To A Word Below" i "Unholy Cult". Tak czy inaczej, nietuzinkowego materiału najprędzej spodziewałbym się z właśnie z ich strony.
"Pinnacle Of Bedlam" to dobry materiał, trochę gorszy od "S/T", ale też lepszy od "Blood Oath". Brzmienie jest perfekcyjne i paradoksalnie szkodzi to albumowi. Ciężko mieć nawet zastrzeżenia do Joe Cincotty i Chrisa "Zeussa" Harrisa, gdyż ci współodpowiedzialni za produkcję i miksy fachowcy jedynie zrealizowali wizję muzyków. Zeuss został zaproszony do współpracy, gdyż nowojorczykom spodobały się płyty Hatebreed. I wszystko pozornie gra, słychać każdy instrument, sound jest krystalicznie czysty i nie brakuje dynamiki. Być może marudzę, ale jestem zwolennikiem bardziej naturalnego, żywszego brzmienia, a jeśli chodzi o death metal bliższa memu sercu jest Szwecja niż Floryda. Czasem perfekcja psuje efekt końcowy, za to wielbiciele idealnej produkcji będą ukontentowani.
Suffocation uderza od pierwszych dźwięków. Bez zbędnego wstępu następuje atak, choć nie huraganowy. Jak wspomniałem, poprawne brzmienie psuje w gruncie rzeczy niezłe kompozycje. Jak na techniczny brutalny death metal, tym razem popisy instrumentalistów zostały poskromione, a numery przeważnie zagrane są "do przodu", jakby z myślą o występach na żywo. Brakuje mi tu większego szaleństwa, wszystko brzmi zachowawczo, riffy, wspominany już przeze mnie sound, solówki. Całość trzyma poziom, nie ma wątpliwości, że słuchamy muzyków znających swój fach. W wywiadach Amerykanie opowiadali, jak wiele czasu poświęcili kompozycjom, jak je szlifowali. Tak naprawdę jednak żaden numer nie zasługuje na wyróżnienie, może poza "Sullen Days" i "My Demise". Ten pierwszy przyjemnie sączy się z głośników, jego niespieszne tempo odróżnia go od reszty kompozycji Do tego akustyczny wstęp - jakbym na chwilę włączył Opeth.
Warto wspomnieć o zmianie na pozycji perkusisty. Mike'a Smitha, który już raz opuścił szeregi zespołu, zastąpił Dave Culross, mający już zresztą okazję grać u boku Terrance'a Hobbsa i Franka Mullena. Ponadto, co staje się tradycją kapeli, nagrany został ponownie utwór z albumu "Breeding The Spawn". Amerykanie twierdzą, że tamta płyta miała świetne numery, ale kiepskie brzmienie. Zamiast dawkować kawałek po kawałku na kolejnych wydawnictwach, powinni może pomyśleć o nagraniu ponownie całości, to chyba rozwiązałoby sprawę.
"Pinnacle of Bedlam" to kolejna solidna pozycja w dyskografii Suffocation, jednak bez szans na podium. Przyjemnie się słucha tego albumu, ale bez żadnych wątpliwości, wszystko co najlepsze w ich muzyce powstało jeszcze w latach '90. Tam należy szukać odpowiednio brudnego brzmienia i wgniatających w fotel kompozycji. Z ostatnich dokonań na tym polu wolę jednak ubiegłoroczne materiały Dying Fetus, Cannibal Corpse, Cattle Decapitation, nie wspominając o znakomitym Incantation.
Sebastian Urbańczyk