Jakiś czas temu razem z jednym z redaktorów Gitarzysty prowadziliśmy dyskusję na temat tego, czy Polacy w ogóle potrzebują nowego towaru eksportowego w metalowej muzyce.
Czy polscy słuchacze odczuwają potrzebę identyfikowania się z nowym ambitnym artystą, któremu może się powieść, i czy - gdy nadejdzie wreszcie taki moment - porzucą dziwne i niezrozumiałe fascynacje np. Luxtorpedą, na rzecz znacznie ciekawszej muzyki.
Stało się.
Oto dzięki uprzejmości Season of Mist, labelu znanego z mrocznych i bezlitośnie brutalnych wydawnictw od Morbid Angel po Rotten Sound, na świat wypuszczono drugi pełnowymiarowy album krakowskiej formacji Disperse. Twór ten mógł niektórym zapaść w pamięć dzięki występom u boku Riverside, ale o ile zespół Mariusza Dudy wciąż trzyma się tego, co rockowe (a może Porcupine’owe), tak młodzianie z Grodu Kraka bacznie obserwują to, co dzieje się (głównie) w metalu ostatniej dekady. Dzięki temu, przytomnie skroili album idealnie wpisujący się w trend i nową falę progresywnego muzykowania. Śmiem nawet twierdzić, że także bez wysypu djentowych kapel i sukcesu labelu takiego jak Basick, zespół Jakuba Żyteckiego tak czy owak odniósłby sukces. Bo to po prostu świetna muzyka, która trafi do bardzo szerokiego audytorium - od fanów Periphery po Evergrey, a nawet mocno niedocenianego Aeon Spoke.
To, co na "Living Mirrors" wyprawia Jakub (m.in. sola w "Touching The Golden Cloud") robi niemałe wrażenie nie tylko na dziennikarzach, ale przede wszystkim na czołówce djentowego rzemiosła, od członków Monuments przez Mishę Mansoora i wielu innych. Dość powiedzieć, że (całkiem zasłużenie) samym klipem promującym ten album kolokwialnie mówiąc: 'zajawili się', zarówno progresywni deathcore’owcy z kanadyjskiego Auras czy muzycy francuskiej bestii Hacride, a mniemam, że we wspomnianym Basick Records pewnie plują sobie w brodę, że taka perełka przeszła im koło nosa. Mówi się trudno, bo Disperse jest tylko jedno.
Jest jednak kilka spraw, które nie pozwalają wystawić "Living Mirrors" najwyższej noty. Primo: nie do końca pasuje mi ciepłe brzmienie materiału. Przez to, kiedy krakowski kwartet gra naprawdę ciężko (a wbrew pozorom nie jest to zbyt częste), stricte djentowo (z dodatkiem syntezatorów!), muza Disperse NIE MA KOPA. To, powiedzmy sobie szczerze, jest ujmą dla tego zespołu, bo pomysłów na to, jak przywalić mają co najmniej kilka, ale tłumaczę to sobie tym, że chłopcy chcieli zabrzmieć… inaczej. Secundo: jak na djent... za mało tu djentu. Jest za to potężna dawka bardzo przestrzennego i plastycznego muzykowania, nasyconego nostalgią (jazzem) i emocjami. Standard w tym gatunku? Niekoniecznie, bo nie wszyscy mogą się pochwalić umiejętnym budowaniem atmosfery a’la Tesseract. A przy okazji, kto będzie kojarzył muzyczne pejzaże Disperse z Pink Floyd - wcale nie będzie w błędzie.
Element ostatni i chyba najbardziej kontrowersyjny. Wokal i posiłkowanie się autotunem. Jasne, że czasem warto sobie pomóc, bo umiejętności, a raczej skali głosu może brakować, ale prawdę mówiąc ten "bajer" jest kompletnie zbędny, bo Rafał ma naprawdę fantastyczny głos, który z pewnością sprawdziłby się nawet w pop-rockowym graniu. Ale to, czego mi tu brakuje, to odrobiny szaleństwa. Pasji Rafałowi nie odmówię, ale gdyby tak ryknąć, pokazać pazur… Szkoda.
Kto żyw i zakochany w Cynic, Tool, Sikth, Tesseract, Periphery, a nawet krajowym Cruentus - niech kupuje ten album w ciemno. Rośnie nam gwiazda z prawdziwego zdarzenia.
Grzegorz "Chain" Pindor