Ogromny goryl, górujący nad czubkami drzew, patrzy na nas z okładki i, choć minę ma niesympatyczną, nie mamy cienia wątpliwości, że to małpa szczęśliwa.
Szczęśliwa, przebywa bowiem w naturalnym środowisku, a niewola, niespełniona miłość do Ann Darrow i śmierć na szczycie Empire State Building to odległa (a może nigdy niespełniona) przyszłość. Taki obrazek z miejsca kojarzy się z doomowymi dźwiękami, i rzeczywiście, po raz pierwszy szwedzkie trio tak otwarcie, za pomocą grafiki albumu, nawiązuje do swej nazwy. Pod pewnymi względami "Sole Creation" to dla Kongh nowe otwarcie, nie tylko przez fakt, że zespół debiutuje w szeregach nowego labela, ale przede wszystkim dlatego, że to bardzo dobry, z pewnością najlepszy krążek w ich dyskografii. Agonia ma wreszcie powody do zadowolenia, bo większość ich ostatnich wydawniczych kroków raczej nie owocowała wyróżniającą się pozytywnie muzyką. Cyrograf z Kongh to krok w dobrym kierunku.
Kapela, wraz z "Sole Creation", nie ustanawia nowych standardów; raczej w dobrym stylu rozwija to, co zaprezentowała na poprzednim "Shadows of the Shapeless". Główna inspiracja Szwedów pozostaje niezmienna - patenty charakterystyczne dla Yob są tu dobrze słyszalne, nie tylko w dźwiękach (najwyraźniej w "Tamed Brute"), ale też w układzie samej płyty. Najlepszy, wpadający w ucho kawałek, który przykuwa uwagę od pierwszego odsłuchu, dostajemy na samym początku. To metoda z dobrym skutkiem praktykowana przez ekipę Mike'a Scheidta, a tytułowy "Sole Creation" może być konghowym odpowiednikiem przemocarnych otwieraczy w postaci "Burning the Altar" czy "Prepare the Ground". W żadnym razie nie można jednak zarzucić Kongh prostackiej zrzynki, a ich najnowsza płyta to materiał całkiem urozmaicony. Szwedzi sięgają także po mroczniejszy, niemal blackmetalowy klimat (skojarzenie nr 2 - francuski Eibon), ale też po spokojniejsze, bardziej melodyjne i przestrzenne dźwięki.
By dostojnie dotoczyć się do niemal 45 minut, wystarczyły kapeli tylko cztery kawałki, ale treści w nich więcej, niż w niejednej innej, podobnej produkcji. Kongh doskonale wie, jak grać swoje, a jednocześnie uchronić słuchacza od nudy. Do tego David Johansson dysponuje wokalem, który świetnie sprawdza się w tej stylistyce, bez względu na to, czy posługuje się growlem czy czystym śpiewem. Dodajmy do tego jeszcze miks i mastering materiału, które wyszły spod ręki Magnusa Lindberga z Cult of Luna i otrzymamy znakomity album, który jest - mam nadzieję (obawiam się jednak, że płonną) - dobrym prognostykiem na resztę roku.
Nie samym (coraz nudniejszym i nieznośnie wtórnym) retro Szwecja żyje; najnowsze dzieła wspomnianego Cult of Luna oraz Kongh (choć muzycznie to całkowicie inne klimaty) w świetnym stylu tego dowodzą. Nie przegapcie "Sole Creation"!
Szymon Kubicki