Człowiek renesansu - Corey Taylor - otrząsnął się już po śmierci swojego ziomka Paula Graya z Slipknot i wreszcie mógł zabrać się za pisanie nowych utworów. Piosenek jest dużo, baaardzo dużo. Na razie poznajemy połowę z nich.
Mowa o ambitnym projekcie "The House of Gold and Bones", na który Taylor porwał się ze swoją pierwszą, a w tym momencie główną, kapelą Stone Sour. To nie tylko dwie płyty (drugą usłyszymy na wiosnę), wielowymiarowa muzyka, ale także historia wymyślona na potrzeby tegoż konceptu. W książeczce dołączonej do albumu (przy okazji: świetnie wydanego!) znajdziecie opowiadanie napisane przez Coreya - facet po raz kolejny potwierdza, że jego zacięcie literackie to nie tylko ambicjonalna pokazówka, ale także całkiem wartościowa artystycznie rzecz. Nie będę zdradzał szczegółów - przeczytajcie sami.
W ostatnim czasie lider kapeli miał sporo czasu na życiowe przemyślenia, dodatkowo udzielał się jako performer, występował solo, akompaniując sobie na gitarze akustycznej, grał klasyki rocka, w tym progresywnego… Echa tych wszystkich działań są mocno wyczuwalne na pierwszej części dzieła Stone Sour, choć oczywiście atrakcji dla fanów metalowego rżnięcia tu nie brakuje.
Swoją czwartą płytę Amerykanie zaczynają i kończą z thrashmetalowym wykopem. "Gone Sovereign" to rozpędzony killer, w którym Taylor przypomina tym, którzy zapomnieli, że potrafi solidnie ryknąć, a koledzy gitarzyści - James Root i Josh Rand - wymieniają się popisami: a to ciętymi riffami, a to klasowymi solówkami, to znów zdrową rytmizacją, w której dzielnie wspiera ich Roy Mayorga na perkusji. Z kolei " Last of the Real", dzięki zagrywce wrzuconej przez sesyjną basistkę Rachel Bolan, zyskuje znakomity groove, troszeczkę zalatujący Panterą, ale nie pozbawiony charakterystycznego dla twórczości Coreya i spółki alternatywnego sznytu.
Ale "The House of Gold and Bones vol. 1" to przede wszystkim porcja metalowych hiciorów - nośne zagrywki gitarowe, zaśpiewy, stadionowe refreny: to wszystko znajdziemy w takich numerach, jak "Absolute Zero", "RU486" czy "The Travelers, Pt. 2". Obie części "Podróżników" ujawniają także to drugie ja zespołu - liryczne, spokojne, z pewnością zainspirowane akustycznymi występami Coreya. Zresztą w takim "Taciturn" lider sam chwyta za gitarkę i smutno zawodzi.
Muszę podkreślić też znakomitą produkcję - wszystko brzmi tu odpowiednio ostro i selektywnie - oraz miks, który sprawia, że utwory przenikają się, a "The House of Gold and Bones vol. 1" stanowi zwartą całość. To cenne w przypadku albumów koncepcyjnych, a producentom owych, szczególnie z metalowego świata, zdarza się o tej koniecznej (moim zdaniem) zagrywce zapominać.
Stone Sour ułożyli z życiowych doświadczeń kawał porządnego alternatywnego metalu, przemyślanego i dopracowanego pod każdym względem. Na ostateczny werdykt wypada nam poczekać do czasu ukazania się drugiej części "The House of Gold and Bones", ale ja zaryzykuję już teraz i powiem Wam, iż mamy do czynienia z najlepszą płytą kapeli ze stanu Iowa.
Jurek Gibadło