Cztery lata przyszło czekać fanom The Faceless na następcę znakomitego "Planetary Duality".
Cztery lata wypełnione roszadami w składzie. W zespole z oryginalnego line-upu ostał się jedynie Michael Keene. W szeregach Kalifornijczyków pojawili się nowi muzycy na stanowiskach wokalisty, gitarzysty i basisty. Tym ostatnim jest Evan Brewer, który swego czasu tworzył wraz z Tosinem Abasim świetny metalcorowy akt o nazwie Reflux.
The Faceless grali do tej pory techniczny death metal, który z jednej strony mógł zadowolić fanów Origin, Nile czy Dying Fetus, a z drugiej miłośników Cynic, Atheist czy Death. Można dodać do tego specyficzny 'kosmiczny' klimat i otrzymujemy pełne spektrum twórczości Amerykanów. Być może ostatni krążek w ich dyskografii "Planetary Duality" nie wyróżniał się na tle innych, jak swego czasu "Thresholds" Nocturnus czy "Spheres" Pestilence, ale można śmiało powiedzieć, że stanowi nawiązanie do tych materiałów, jeśli idzie o wizję, czy niepowtarzalny klimat. "Authoteism" to nie do końca inna bajka. Powiedziałbym, że ta sama, ale rozwinięta o nowe wątki. Keene postawił tym razem na pełny eklektyzm. Miast określenia techniczny można śmiało używać progresywny. To najdłuższy album w dyskografii The Faceless i jednocześnie najbardziej obfity w dźwięki.
Pierwszą zauważalną zmianą są czyste wokale. Pojawiają się w większej ilości niż wcześniej. To licuje z charakterem muzyki, określonymi fragmentami kompozycji. Nie są to wokale w stylu "ja cię kocham, a ty śpisz". Barwą głosu i stylem śpiewania Keene przypomina Mikaela Akerfeldta z Opeth. Z kolei głęboki growl Ficco przywodzi na myśl Spirosa Antoniou z Septic Flesh. To może powodować, że niektóre partie kojarzą się z płytami Szwedów czy Greków. Kiedy śpiewa Keene pojawiają się charakterystyczne Opethowskie patenty. Orkiestralne aranżacje wkomponowane w brutalne partie z dodatkiem growlu Ficco przywołują na myśl produkcje Septic Flesh. Wspomniane elementy dawkowane są jednak oszczędnie i osadzone zostały w stylu wypracowanym przez Amerykanów, pasują do klimatu "Autotheism". Nie ma tu miejsca dla nachalnego kopiowania bardziej znanych kolegów po fachu. To jeszcze nie koniec inspiracji, gdyż tu i ówdzie pobrzmiewają patenty znamienne dla stylu gry Ihsahna, zwłaszcza z jego solowej twórczości. Na dodatek pojawia się też trąbka. Z takim oto konglomeratem dźwięków mamy do czynienia na "Autotheism".
Można zacząć się zastanawiać, czy nie za dużo tego wszystkiego, czy nie jest to przypadek płyty-sklejki z bezładnie porozrzucanych dźwięków zapożyczonych od innych artystów. Otóż nie. To zasługa Keene'a, który jest bardzo zdolnym kompozytorem, dzięki czemu kawałki są bardzo dobrze zaaranżowane. The Faceless ma swój styl i to w jego ramach brzmienie jest wzbogacane o elementy, które mniej lub bardziej mogą przywodzić na myśl innych twórców. Słowo klucz dla tego albumu to - paradoksalnie - powściągliwość. Na "Autotheism" wiele się dzieje, jest czego słuchać, można wielokrotnie wracać do tej produkcji i zasłuchiwać się w ścieżkach gitar, basu czy perkusji. Reszta, jak oszczędnie użyte orkiestracje, przestrzenne klawisze czy wspomniana trąbka to jedynie dodatki pomagające budować klimat. The Faceless tworzą bardzo utalentowani młodzi muzycy, a Keene to jeden z najlepszych metalowych gitarzystów młodego pokolenia. I tylko ich powściągliwości zawdzięczamy to, że albumu słucha się z przyjemnością. Podobnie jak ma to miejsce w przypadku płyt Animals As Leaders, "Autotheism" nie męczy słuchacza. Doceniamy kunszt artystów, ale też dajemy się ponieść muzyce, niekoniecznie wgryzając się w poszczególne partie. Instrumentalne popisy dawkowane są z umiarem, Amerykanie nie zapominają też o prostszych brutalnych uderzeniach, melodii i bardziej klimatycznych, przestrzennych zagrywkach.
The Faceless to kolejne pokolenie artystów, którzy swoją twórczością nawiązują do tradycji grup poszukujących. Może jeszcze nie jest to tak oryginalna twórczość, jak wspomniani Nocturnus, Pestilence, Death, Cynic, Atheist czy Coroner. Mam jednak wrażenie, że Michael Keene wciąż szuka właściwego dla The Faceless brzmienia. Nie zmienia faktu, że "Autotheism" to jeden z najbardziej zajmujących albumów, jaki słyszałem w tym gatunku od dłuższego czasu.
Sebastian Urbańczyk