Amorphous to jeden z tych zespołów, które zgodnie z oficjalną biografią, rozpoczęły działalność gdzieś w okolicach chrztu Polski, jednak różne niesprzyjające okoliczności oraz nadmiar kłód pod nogami sprawiły, że mimo tak oszałamiająco długiego stażu, ich dyskografia przedstawia się nader skromnie.
Oprószone kurzem oraz pokryte patyną historii kroniki wspominają więc, że Amorphous powstał w 1991 roku, choć na jego debiut trzeba było czekać bagatela 17 lat, zaś recenzowany "A Perfect Evil" to ledwie druga odsłona twórczości formacji. Na usprawiedliwienie kapeli trzeba jednak dodać, że jej ojciec-założyciel, skądinąd dobrze znany na naszym metalowym podwórku, Pająk (w wielkim świecie - Spider) przez wiele lat koncentrował się raczej na Esqarial, którego debiutancki album został zatytułowany właśnie "Amorphous", później natomiast na Vader.
Pomimo szeregu obowiązków w Vader, Pająkowi i spółce udało się przygotować materiał na nowy krążek. I dobrze się stało, bo to bardzo konkretny kawał deathmetalowego mięcha, ze sporą dawką groove i oldschoolowego klimatu. Wprawdzie w parze z jakością warstwy muzycznej nie idzie okładka, "ozdobiona" ni to strasznym, ni to zabawnym bohomazem rodem ze szkolnego zeszytu (tak, wiem, że oldskul i takie tam), ale w końcu to nie okładka ma za zadanie skutecznie zakręcić się w odtwarzaczu.
Ostatnimi czasy dociera do mnie sporo deathmetalowych wyziewów rodzimego undergroundu, i niemal za każdym razem wiem dobrze czego mogę się spodziewać - mulącej, brutalnej napierdalanki, ciągłego blastu i monotonnego growlingu w jednostajnej manierze. A wszystko to rozłożone na bliźniaczo podobne do siebie kawałki, które owszem, demolują narządy słuchu, ale bardzo niewiele z tego wynika, może za wyjątkiem przemożnej potrzeby wysączenia kolejnego kubka kawy. Na tym tle (zresztą nie tylko na tym) Amorphous prezentuje coś zupełnie innego i udowadnia, że w ramach brutalnego grania można bardzo przyjemnie pokombinować, wciąż trzymając się ram gatunku. Nie będę udawał, że znam "Return from the Dead" sprzed czterech lat, dlatego odniesień do przeszłości nie będzie, wystarczy mi jednak, że "A Perfect Evil" sprawił mi sporo radości.
Przede wszystkim "A Perfect Evil" to bardzo mocny, surowy album. Zespół z chwilami niemal punkowo-grindującą energią pędzi do przodu, ale znalazło się tu też miejsce na sporo melodyjnych (czasem nawet bardzo melodyjnych, jak np. w "Deception.. lie.. forgivness") solówek. To oczywiście zasługa Pająka, który odwalił kawał dobrej roboty i wkomponował je w materiał na tyle dobrze, że nic się tu ze sobą nie gryzie. Być może to skojarzenie trochę na wyrost, ale w tej kwestii jego podejście porównałbym do wkładu Ralpha Santolli w "The Stench of Redemption" Deicide. W obydwu przypadkach połączenie melodyjnych solówek z brutalną resztą sprawdziło się nad wyraz dobrze.
Podoba mi się również, że Amorphous eksploruje różne obszary metalowego łomotu, jak na moje ucho płynnie poruszając się pomiędzy wyspiarskim klimatem (zwłaszcza wtedy, gdy wrzuca grindowy bieg, a wokale momentami bardzo przypominają mi Barneya z Napalm Death), groove'ującym death metalem (a nawet thrashem, jak otwarcie "My Revenge") zza oceanu i jego bardziej melodyjną odmianą w stylu szwedzkim (np. w "Escape"). A wszystko to zagrane z werwą i okraszone odpowiednio surową produkcją. Lubię bezpośredniość tego albumu i to, że trio nie udaje, że chodzi mu o coś więcej niż dobrą młóckę. Bardzo dobra robota.
Szymon Kubicki