P.O.D. prezentują niezwykle oryginalny pomysł na swoją karierę. To metoda małych kroków. W tył.
Zaczęło się od powrotu do składu gitarzysty Marcosa Curiela na poprzednim krążku "When Angels & Serpents Dance". Powrotu, przyznaję, bardzo udanego - powstał najlepszy materiał od czasów rewelacyjnego "Satellite". Ostrzyłem więc sobie zęby na nową płytę, która (odrobina prywaty) - jak to zwykle w przypadku kolejnych wydawnictw P.O.D. - trafiła na ważny moment mojego życia (koniec studiów).
Spodziewałem się, że panowie spróbują jeszcze wyraźniej pójść w zdrową przebojowość. Tymczasem już u zarania "Murdered Love" Sonny Sandoval rozwiał moje przypuszczenia, twierdząc, że nowy album będzie powrotem do korzeni. Jest. Co to oznacza w praktyce?
Ano zanurkowanie do czasów, kiedy to czwórka z San Diego rozbijała się po miejscowych klubach i garażach, rżnąc ostry nu metal przeplatany hip-hopem (bardziej) i reggae (mniej). Niby wszystko to słyszeliśmy także na późniejszych płytach, ale ostrość niektórych kawałków (np. "Eyez" czy "Panic & Run") lokuje "Murdered Love" bliżej - powiedzmy - "Brown" niż takiego "Testify". P.O.D. do cech charakterystycznych dwóch poprzednich albumów odnosi się właściwie tylko w "Beautiful" - przyjemnej, melodyjnej balladce z bardzo ładną partią gitary i wokalu oraz przesłaniem "Life is beautiful".
Kwartet kombinuje właściwie tylko raz - w "Bad Boy" sięgają po funk metal, ale to raczej ciekawostka, niż wyznacznik przyszłych poszukiwań P.O.D. Poza wymienionymi kawałkami "Murdered Love" to nu-metalowe standardy. Mocny i nośny singiel "Lost In Forever", wsadzony w dobry RATM-owy riff "On Fire" rap Sonny'ego, domieszka reggae w "Babylon The Murderer", czy R&B w postaci klawiszy, gościnnego wokalu Sen Doga w "West Coast Rock Steady".
Oczywiście wszystko podane jest z charakterystyczną wysoką klasą wykonawczą i świetnym brzmieniem, dzięki którym P.O.D. - niezależnie od ilości oryginalnych zagrywek - będzie kapelą wartą naszej uwagi. Na "Murdered Love" tej oryginalności nie ma zbyt wiele i stąd przechodzi się obok tej płyty dość spokojnie, by nie powiedzieć chłodno. Jeżeli jednak jesteś fanem Amerykanów i jednego z głównych nurtów lat 90., albo lubisz wsłuchiwać się w nowe płyty po kilkanaście razy, wtedy znajdziesz na ósmym krążku czwórki przyjaciół z Zachodniego Wybrzeża coś dla siebie.
Jurek Gibadło