Concerto For Group And Orchestra
Gatunek: Klasyczna i filmowa
24 września 1969 roku o godzinie 19.30 w wypełnionej po brzegi Royal Albert Hall rozpoczął się niezwykły koncert.
Najpierw The Royal Philharmonic Orchestra wykonała "Symfonię numer 6" Malcolma Arnolda, potem miał miejsce półgodzinny występ zespołu Deep Purple (w repertuarze: "Hush", "Wring That Neck", "Child In Time"), a następnie główny punkt wieczoru czyli światowa prapremiera "Concerto For Group And Orchestra" autorstwa Jona Lorda. Była to pionierska próba połączenie dwóch odmiennych muzycznych światów - klasycznego, eleganckiego, majestatycznego i szacownego z rockowym - dzikim, szalonym, swobodnym i nonszalanckim. Lord stworzył dzieło pełne rozmachu wykorzystując cały arsenał instrumentalny wielkiej orkiestry symfonicznej.
"Concerto ..." znane jest słuchaczom od ponad czterdziestu lat. Wykonywane było dziesiątki razy (w tym dwukrotnie w Polsce) recenzowane pewnie jeszcze częściej i dlatego nie mam zamiaru opisywać go w szczegółach. Do studyjnej rejestracji swego dzieła zaprosił Jon Lord Royal Liverpool Philharmonic Orchestra pod batutą Paula Manna oraz kilku muzyków. Część pierwsza koncertu utrzymana w tempie allegro-moderato w zamyśle kompozytora miała pokazywać odmienność, wrogość czy jakby to dzisiaj nazwano brak kompatybilności pomiędzy światem muzyki klasycznej a rockowej. Ten stan rzeczy mają sugerować wyraźnie oddzielone od siebie partie obu frakcji - kiedy z całym majestatem swojego instrumentarium (smyczki, instrumenty dęte i perkusyjne) brzmią symfonicy, rockowcy milczą i vice versa.
W pierwowzorze z 1969 genialne solo gra Richie Blackmore, wtedy jeszcze używający Gibsona ES-335. Bułgar Darin Vasiliev niestety nie prezentuje się równie udanie. To bez wątpienia zdolny instrumentalista ale blednie przy wielkim Ritchie. W części drugiej utrzymanej w tempie andante, oba muzyczne światy próbują nieśmiało nawiązać ze sobą kontakt, pojawiają się elementy współdziałania. Muzycznie jest bardzo spokojnie i lirycznie, brzmienie symfoników zdominowane przez rozmarzone instrumenty smyczkowe. Po raz pierwszy pojawiają się partie wokalne - najpierw Steve Balsamo w duecie z "naszą" Kasią Łaska a potem Bruce Dickinson. Cudowne bluesujące frazy gra na gitarze Joe Bonamassa i aby nie zabrzmiało to zbyt obrazoburczo powiem tylko, że wypadł równie okazale jak Blackmore w pierwowzorze.
W tych fragmentach, kiedy to do akompaniamentu zespołu rockowego śpiewa Bruce Dickinson, jakoś zapachniało mi bardziej Uriah Heep niż Deep Purple. Część końcowa koncertu, utrzymana w tempie vivace-presto, to już wspólna gra obu wcześniej zwaśnionych muzycznych światów. Symfonicy i rockowcy wzajemnie się uzupełniają i wspierają. To jest chyba najbardziej spektakularna część całego koncertu ozdobiona porywającą solówką na perkusji. I ta współczesna, wykonywana przez Bretta Morgana i ta sprzed lat Iana Paice, jednakowo zachwycają. W roli gitarzysty podziwiać możemy Steve Morse'a.
Za każdym razem, kiedy słucham tego wielkiego dzieła Jona Lorda mam te same uwagi. Szkoda, że znalazło się w nim tak mało partii granych wspólnie przez orkiestrę i zespół rockowy w inspirującej symbiozie. To co słychać w części trzeciej koncertu jest doprawdy imponujące - potężne, monumentalne i porywające - czasem instrumenty smyczkowe stanowią tło do rockowego łojenia, a czasem połączone siły obu frakcji wybuchają z pełną mocą swojego wielkiego aparatu wykonawczego. Niestety są to raczej krótkie fragmenty i mam bolesne wrażenie, że kończą się zanim się tak na prawdę rozpędziły.
W tym trzyczęściowym dziele partie wokalne potraktowane są raczej marginalnie (w sumie to zaledwie kilka minut). A szkoda, bo w wersji z roku 1969 Gillan jest niesamowicie natchniony i uduchowiony, no i ten jego głos w pełni rozkwitu wówczas 24 letniego wokalisty - świeży, mocny, dynamiczny - po prostu obłędny. Wersja z 2012 r. wcale nie wypada pod tym względem gorzej. Steve Balsamo w duecie z Kasią Łaska w tej bardziej lirycznej części z pewnością brzmią inaczej niż Gillan, ale równie pięknie i wzruszająco. Jakby tego było mało, jest jeszcze niesamowity Bruce Dickinson, który świetnie znalazł się w takiej nie "maidenowej" stylistyce.
Realizatorowi pięknie udało się oddać potęgę i majestat brzmienia orkiestry symfonicznej, od najdelikatniejszych muśnięć smyczkiem po strunach aż po najdynamiczniejsze partie w wykonaniu całego wielkiego instrumentarium. Podobne moje zachwyty wzbudza sposób, w jaki został nagrany zespół rockowy. Cudnie brzmi Hammond, perkusja (Brett Morgan) i bas (Guy Pratt) - mocno, klarownie i soczyście. Na rynku dostępny jest również krążek z koncertem nagranym w wersji dźwiękowej 5.1 i to dopiero musi być coś!
Jon Lord zmarł 16 lipca 2012 roku. Na kilka tygodni przed śmiercią miał okazję posłuchać i zaakceptować finalne miksy nagrań. "Concerto ..." jest jego ostatnim dziełem, można powiedzieć, muzycznym testamentem.
Robert Trusiak