Znana głównie z bluesowych produkcji, polska wytwórnia Flower Records tym razem postanowiła wydać płytę o jazzowym rodowodzie. I na dodatek osadzoną w klimatach współczesnego jazzu, z wyraźnymi odniesieniami do fusion. Mowa tu o albumie "No Name" Tadeusza Borczyka.
Tadeusz Borczyk, choć urodził się w Katowicach, swoją karierę muzyczną rozpoczął w Londynie. Ze śląską sceną jazzową związał w późniejszych latach, na Śląsku dokonał też częściowo nagrań, które potem wypełniły "No Name". Utworów na płycie można znaleźć osiem i wszystkie skomponował Taduesz Borczyk. W przeciwieństwie do tego, co sugeruje okładka, Tadeusz Borczyk nie zagrał na płycie wyłącznie na kontrabasie, bo i dźwięki gitary basowej w jego wykonaniu uświadczymy.
Sam autor podaje, że "No Name" głównie mieści się w stylistyce fusion. Jest tu więc fusion, ale i jest jazz, także ten współczesny. Przez większość płyty utwory płyną nieco leniwie, wspierane przez delikatną sekcję rytmiczną oraz prowadzone przez pianino, trąbkę i saksofon. Muzyki słucha się przyjemnie, ale brakuje w niej wyrazistości i motywów przewodnich kompozycji. Z jednej strony gra muzyków jest nienaganna, chciałoby się jednak poczuć stopniowanie napięcia i zmiany dynamiki. Wreszcie od szóstej kompozycji, czyli w zasadzie prawie pod koniec albumu robi się znacznie ciekawiej. Pojawia się więcej fusion, pojawiają się też partie gitar. Co najważniejsze jednak, słychać wtedy wyraźnie zaakcentowane kompozycje, przykuwające uwagę, zmieniające często swoje napięcie. Wyczuwalny jest groove, wybijany pulsacyjnie przez gitarę basową Borczyka.
Najnowszy album Tadeusza Borczyka nie jest może dziełem przełomowym, ale na pewno poprawnym przedstawicielem gatunku. Słucha się go całkiem przyjemnie i można jedynie ubolewać, że cała płyta nie jest tak zaaranżowana, jak jej dynamiczna końcówka.
Kuba Chmiel