Cztery lata i trzy płyty. Całkiem nieźle, jak na młody zespół. Tym bardziej, że wszystkie albumy wzbudziły zainteresowanie słuchaczy i zyskały pozytywne opinie krytyków.
W 2008 roku ukazał się debiutancki "Punch" i zgodnie z nazwą, kapela mocnym uderzeniem zaznaczyła swoją obecność.
A przecież mogło być zupełnie inaczej. Folk zahaczający o country, w którym instrumentami przewodnimi są mandolina i skrzypce nie jest ulubionym gatunkiem mas. Szczególnie w dzisiejszych czasach. Punch Brothers znaleźli na to sposób i urozmaicili swój repertuar chwytliwymi melodiami, śpiewanymi przez łagodny, trochę popowy głos. Choć ten ostatni element szerzej rozwinęli dopiero na kolejnych płytach. Debiutancki "Punch" jest najbardziej bezkompromisowy i… progresywny.
Hasło "progresywny" w zestawieniu z folkiem brzmi dość niecodziennie, ale właśni taki jest "Punch". Muzyka zespołu została scharakteryzowana jako progresywny bluegrass, czymkolwiek by on nie był. Debiutancki album grupy obrazuje nieco ten gatunek.
"Punch" to osiem utworów, w tym cztery suity, trwające od ośmiu do dwunastu minut. Nie dosyć, że moda na takie "długasy" przeminęła razem z modą na progresję, to na dodatek zespół para się bluegrassem. W ani jednym jednak miejscu stylistyka nie ociera się o tandetę. Nie mamy też tutaj do czynienia z czymś archaicznym. Bluegrass w wykonaniu Punch Brothers brzmi nowocześnie i atrakcyjnie nawet dla osób, które taka muzyka wcześniej odrzucała.
Czy country-folk irlandzki w połączeniu z popowymi wokalami jest w stanie porwać tłumy? Czy istnieje coś takiego, jak progresywny bluegrass? Czy wirtuoz mandoliny jest równy wirtuozowi gitary? Przed lutym 2008 roku trudno było odpowiedzieć na te pytania. "Punch" rozwiał wiele wątpliwości, a Punch Brothers poszli słabo przetartym szlakiem, o istnieniu którego zdecydowana większość słuchaczy nie miała pojęcia.
Kuba Chmiel