Dan McCafferty

Last Testament

Gatunek: Folk

Pozostałe recenzje wykonawcy Dan McCafferty
Recenzje
Grzegorz Bryk
2019-12-03
Dan McCafferty - Last Testament Dan McCafferty - Last Testament
Nasza ocena:
8 /10

Kiedy w 2013 roku Dan McCafferty ogłosił, że z powodów zdrowotnych musi przejść na emeryturę, można było wieścić, że oto nadszedł kres legendarnego Nazareth.

Okazało się, że szkoccy hard rockowcy wcale nie odwiesili gitar na kołki i pod przywództwem jedynego członka pamiętającego oryginalny skład (basisty Peta Agnew), postanowili kontynuować tę muzyczną odyseję trwającą już od 1968 roku. Dan McCafferty natomiast znikł na jakiś czasy z radarów, ale i on najwyraźniej nie jest w stanie wytrzymać bez grania muzyki. Właśnie ukazała się trzecia solowa, po „Dan McCafferty” (1975) i „Into the Ring” (1987), płyta ex-wokalisty Nazareth. Może ona zresztą zabić ćwieka tym, którzy w McCaffertym widzą jedynie rozszalałego frontmana grupy hard rockowej, bowiem zaprezentowany materiał stoi dość daleko od tego co tworzył on z Nazareth, ale i na dotychczasowych solowych płytach.

Jeśli na „Last Testament” pojawiają się gitary, to akustyczne, tylko w trzech przypadkach w słuchacza uderzają hard rockowe, przesterowane gitary elektryczne bliskie stylistyce Nazareth: w ciężko bluesującym „Bring It On Back”, rozkrzyczanym dudami „Home Is Where The Heart It” i podkolorowanym organami i akordeonem „My Baby”. Cała reszta tego intymnego krążka to brzmienie oparte na żywych instrumentach, przede wszystkim na pianinie, akordeonie i dudach. Niektóre kawałki są zaaranżowane lepiej i donośniej („You and Me”, „Looking Back”, „Tell Me”, „Mafia” – to zarazem jedne z lepszych fragmentów tego znakomitego kompaktu), inne prosto i wręcz minimalistycznie (cudne fortepianówki „Refugee” i „Sunshine”, wyjęta żywcem z praskich klimatów akordeonówka „Right To Fail” czy „Look At The Song In My Eyes”).

Krążek wypełniają przepiękne ballady rozdzierające serce emocjonalnym wokalem McCafferty’ego. Z innym wokalistą ten krążek by się prawdopodobnie nie udał, melodie byłyby zbyt weselne („Why” to przecież typowy weselny przytulacz) i pościelowe, tymczasem rockowy sznyt, charakterystyczna, „zniszczona” i rozpaczliwa barwa głosu nadaje utworom głębi, buduje ich drugi wymiar, a przede wszystkim angażują w materiał emocjonalnie. Natomiast tak ważny udział akordeonu i dud, czyli instrumentów rozwrzeszczanych jak piejący wokal McCafferty’ego zdaje się być strzałem w dziesiątkę, bo nie dość, że się świetnie zgrywają z śpiewającym wysoko (często na granicy fałszu) wokalistą, to budują folkowy, trochę sielski i nostalgiczny koloryt całości. To opowieści zbliżającego się do kresu faceta, który wiele przeżył, a dziś skryty przed zgiełkiem rockowej przeszłości i zwariowanego życia, gdzieś pośród łąk i przyrody, zatopiony w bujanym fotelu stojącym naprzeciw dającego ciepło kominka, wspomina swój rozwrzeszczany życiorys.

Ujęła mnie ta płyta. Mimo kilku słabszych fragmentów ma swój charakter i koloryt, bije od niej szczerość i prostota. Angażuje emocjonalnie i przyjemnie kołysze w rytm wszystkich tych akustycznych numerów doładowanych płomiennym śpiewem Dana McCafferty’ego. To album na jaki zasługuje wielki rockowy wokalista. Przy tym jest to spore zaskoczenie, bo w takim repertuarze McCafferty’ego jeszcze nie słyszeliśmy.